To jedna z zaledwie dwóch płyt tego zespołu (pierwszą była muzyczna adaptacja „Alicji w Krainie Czarów” z roku 1976). Zanim w ogóle weszli do studia, przeżyli najpierw długi okres rotacji składu. Od zapomnienia ocaliła ich francuska wytwórnia Musea, wydając „Battlement” na srebrnym krążku (w Polsce ukazał się w latach 90. w ramach pamiętnej kasetowej serii Rock-Serwisu). Pamiętam, że „Battlement” była jedną z ostatnich pozycji z tejże serii, jaka wpadła mi – po długich poszukiwaniach (sam sklep już jej nie miał, a allegro jeszcze nie istniało) – w łapki. Kasetę zresztą mam do dzisiaj. Także z pozamuzycznych względów: jej widok zawsze przywołuje szeroki uśmiech, gdy tylko przypominam sobie, w jakich okolicznościach ją nabyłem (Katowice, Młyńska). To była klasa maturalna, ostatnie miesiące edukacji w poczciwym Stasiu. Wraz z nieodłącznym towarzyszem wszelkich figli i żartów wybraliśmy się – oficjalnie: na uniwersytet w sprawie wtedy jeszcze przyszłych studiów, nieoficjalnie: na całodniowe włóczenie się po całym świecie. Włóczęgę zakończyliśmy w Planetarium, gdzie najpierw nieomal wkręciliśmy się na pokaz, a potem odbyliśmy rozmowę telefoniczną z jedną z klasowych koleżanek (zresztą, jednej z ówczesnych wicemiss Zagłębia) – obecnie byłby to incydent niewart wzmianki, w roku 1998 wymagało to zatelefonowania do sekretariatu szkoły, przedstawienia się odpowiednio ważnym nazwiskiem i wywołania zainteresowanej do telefonu w samym środku lekcji. Jak na Staszicowskie standardy było to dość spore nadszarpnięcie szkolnej dyscypliny (a wtedy jeszcze naprawdę zwracano na takie rzeczy uwagę), ale udało się w stu procentach. Anglicy nazywają takie coś: refuge in audacity.
A sam Neuschwanstein? Po zespole o takiej nazwie (wiadomo – Dom Łabędzia, zamek szalonego Ludwika II Bawarskiego – kto nie był, niech nadrabia zaległości, bo miejsce rzeczywiście fascynujące) jakoś podświadomie spodziewałem się konkretnego, dobrego grania – i się nie zawiodłem. Kiedyś, na samym początku, panowie siedzieli w odjazdowych, krautrockowych klimatach. Potem były liczne rotacje składu i zmiana muzyki na… właśnie – tak patrząc na datę wydania (1978), to mamy tu taki trochę proto-Marillion. Gabrielowski głos wokalisty (z lekkim niemieckim akcentem – co wypada całkiem elegancko, bynajmniej nie drażni), nastrój chwilami jak z wczesnych płyt Genesis (podkreślany okazjonalnymi partiami gitary akustycznej), klawiszowcy ze starej szkoły Banksa i Bardensa, gitarzysta lubi melodyjne granie spod znaku Hacketta, Latimera czy Gilmoura – ale całość brzmi nieco inaczej niż dokonania IQ czy właśnie Fisha i spółki. Słychać tu pewien rodzaj muzycznej wrażliwości, który miały te klasyczne zespoły z pierwszej połowy lat 70., a którego nie udało się dekadę później podrobić ich progresywnym kolegom. W efekcie „Battlement” to taki trochę dokument dość szczególnej epoki w historii prog-rocka – stara gwardia powoli się wypalała, do tego zmiana układu sił na muzycznej scenie spowodowała, że wielu z renomowanych wykonawców zaczęło mniej lub bardziej zmieniać swój brzmieniowy anturaż; a ci, którzy w latach 80. mieli przejąć pałeczkę (Marillion, IQ, Pendragon), na razie jeszcze grywali po piwnicach i garażach.
Z jednej strony, na „Battlement” mamy już granie zapowiadające to, czym będzie nas za kilka lat czarował choćby Fish i spółka, z drugiej – spora rola przypada tu instrumentom akustycznym (gitara, flet). Przy całej nieoryginalności, panowie stworzyli szereg ciekawych, intrygująco zaaranżowanych kompozycji. „Ice With Dwale” ma bardzo czarowny wstęp (flet, fortepian i gitara akustyczna), po chwili dochodzą syntezatory i gitara i robi się już bardziej rockowo. I tak już będzie do końca – solidne prog-rockowe granie (ze sporym udziałem fortepianu) i gitarowo-klawiszowe pasaże będą się tu zgrabnie przegryzać z delikatną wstawką opartą głównie na brzmieniach fletu i gitary akustycznej. Te dwa instrumenty rządzą w „Loafer Jack”, w którym do katalogu inspiracji Neuschwanstein dochodzi jeszcze Jethro Tull – nie tylko dlatego, że flet, ale także z uwagi na samą melodykę (i ten ludowy taniec wygrywany na flecie). Choć akurat tutaj wyczuwa się podobny klimat, nastrój całości, jaki kilka lat wcześniej pojawił się na „Trespass”. Zbliżenie wypada „Beyond The Bugle”, jeden z najładniejszych fragmentów płyty: melodyjna, rozlewna kantylena, delikatna aranżacja z subtelnymi podkładami syntezatorów (i chyba poczciwego melotronu), gitary klasycznej i fortepianu, powoli, niespiesznie się rozwijająca aż do dramatycznej gitarowo-basowo-klawiszowej partii pod koniec i ładnej finałowej solówki syntezatora. Oparty na dramatycznym, jakby „cwałującym” rytmie „Intruders And The Punishment” to już bardziej wczesny Marillion, z syntezatorowymi solami i zawijasami. „Midsummer Day”, z tym zmyłkowym wyciszeniem w środku, na ogół prezentuje solidne, syntezatorowo-fletowo-gitarowe granie z pogranicza Camel i Marillion, poza momentami, gdy brzmienie fletu lokuje się bliżej Jethro Tull (charakterystyczne, „zadziorne” partie). A jest jeszcze utwór tytułowy. Z tym magicznym fragmentem w środku kompozycji, gdy basista melodyjnym, miękkim głosem (szkoda, że nie dopuszczali go częściej do mikrofonu) melorecytuje tekst na tle, zbudowanym głównie przez delikatne dźwięki fortepianu elektrycznego… W wersji kompaktowej dodano jeszcze jeden, instrumentalny utwór na koniec. Po ładnie tkanym przez flet i gitarę klasyczną początku, w pewnym momencie brzmienie zagęszcza się, całość wchodzi na bardziej rockowe obroty, także za sprawą chwilami bardzo camelowego syntezatora. Ładny finał, zgodnie z tytułem („Czułe pożegnanie”).
Trudno byłoby określić tą płytę mianem zaginionego arcydzieła, tym niemniej „Battlement” gwarantuje nieco ponad trzy kwadranse rzetelnego, chwilami naprawdę urzekającego grania. Nawet jeżeli panowie nie są bardzo oryginalni w swoim graniu, są niewątpliwie bardzo stylowi. Dla fanów klasycznego rocka neoprogresywnego – jak najbardziej godne polecenia.