Jako przedstawiciel zdrowej tkanki naszego postępowego społeczeństwa zawsze czułem klasową pogardę dla zwyrodniałej arystokracji, której pisane było sczeznąć na śmietniku historii. Z pozycji inteligencji pracującej wiadomym zawsze było, że każda nieproduktywna grupa społeczna nie ma moralnego prawa by istnieć, co już wielokrotnie i ponad wszelką wątpliwość zostało udowodnione przez klasyków myśli filozoficznej a w szczególności trzech wielkich brodaczy i jednego z wąsem (ten jako przystało na górala może zbytnio nie filozofował, za to od słów przeszedł do czynów i z powierzchni ziemi zmiótł też wiele innych grup... nie tylko społecznych...). Jednakowoż będąc w pełni oddanym słusznej sprawie, pewnie i niezachwianie krocząc ku chwale ludzkiego rodu zawsze w skrytości mego świadomego bytu pozostawała ta nutka ciekawości, która kazała wspominać bladych trutniów żywiących się sokami zdrowej i rumianej, choć pogardzanej klasy robotniczej i chłopskiej. Wyobrażałem sobie śmiesznych, eterycznych karłów moralnych w rajstopkach oraz ściśnięte gorsetami, upudrowane damy wiodące dla odmiany dość rozwiązły tryb życia, co choć odrobinę polepszało i urozmaicało nieszczęsny żywot ich wykorzystywanych na wszelkie sposoby kamerdynerów oraz fornali. Z tego powodu wiedziony na pokuszenie przez niskie instynkty postanowiłem sięgnąć pod najnowszy krążek Victorians - „Revival”. Zasiadłem przed odtwarzaczem i z kieliszkiem Chianti, niedbale dłubiąc szpadą w żarze kominka, zacząłem się wsłuchiwać, zaś psy delikatnie lizały mnie po stopach i wyjadały resztki spod misternie zdobionego stołu....
Nie będę ukrywał, że dość przyjemnie upływa czas, gdy oddaje się hedonistycznym rozkoszom w towarzystwie zepsutej wyższej klasy społecznej. Jest to jednakowoż rozrywka dość powierzchowna. Słychać miłe głosy i nikt się nie zastanawia, czy wystarczy wina - lecz brak jest jakichkolwiek emocji. To śpiewają rubaszne i podstępne putta, chyba przez przypadek nazywane aniołami na barokowych malowidłach. Niczym na przyjęciu u Wolanda - wszystko jest dopięte na ostatni guzik, iskrzą się ferią barw żyrandole, wszyscy są uśmiechnięci a i tak jest to bal duchów snujących się bez celu. W tle pobrzmiewają echa Therion-a czy Nightwish a gdy zamknie się oczy można wyobrazić sobie wysublimowaną hrabinę mierzącą wyrachowanym i zimnym wzrokiem pozornie powściągliwego markiza. Z dala może wygląda to dość patetycznie i śmiesznie, jednak taki wyidealizowany świat, bez wszechobecnych wszy i perfum mających zatuszować zupełny brak higieny osobistej, ma pewien urok. Jest to obraz tak samo prawdziwy jak „antyczne ruiny” w Schonbrunn, posiada jednak pewien dziwny i wręcz zwierzęcy magnetyzm. Warto wtedy po raz kolejny zanurzyć usta w pucharze pełnym Chianti, gdyż już za chwilę przyjdą mało romantyczni przedstawiciele oświecenia, by swym umysłem okiełznać rzeczywistość.
Chcąc dokonać rozbioru logicznego omawianego albumu na składniki pierwsze należałoby zacząć od formy i tak naprawdę na niej tylko się skupić, gdyż jak przystało na barokowe dzieło - ona stanowi wartość największą, jeśli nie jedyną. Wskazać tutaj należy pełny eklektyzm a co za tym idzie mnogość wykorzystanych gatunków, zaczynając od operowych zabaw głosem po heavy-metalowe galopady i liryczne westchnienia przy akompaniamencie smyczków. Wszystko to podlane sosem delikatnej tajemnicy i erotycznego niedopowiedzenia (czego przyczynkiem jest już sama okładka i zamieszczona książeczka z tekstami). Sprawnie splecione ze sobą wątki tworzą zdobny, dworski gobelin. W takiej sytuacji treść jest na drugim planie. Nikt nie będzie się wsłuchiwał i analizował tekstów - one są tylko nośnikiem zabaw wokalnych. Tak samo wykorzystane instrumentarium stanowi bogato zdobione tło i rzadko wysuwa się na plan pierwszy. Wszystko to sprawia, że słuchacz bardzo szybko zostaje wchłonięty i zatapia się w tym cukierkowym świecie arkadyjskich pasterek i eterycznych łowczych dybających na ich niewinność.
By podsumować moje wrażenia chciałoby się nawiązać do wspomnianego wcześniej dworskiego gobelinu z typowym, arkadyjskim widoczkiem. Jest pasterka z kilkoma słodkimi owieczkami (obowiązkowo mają wstążeczki na różkach a wzmiankowana ubrana jest w najdelikatniejsze tiule i jedwabie), zaś obok niej stoi przystojny chłopiec pragnący skraść jej „tajemniczy kwiat ust”. Widać wprawę i kunszt artystów, wszystko aż kapie od złota i diamentów, jednak całościowo nie wnosi to za dużo nowego. Dlatego album ten polecę miłośnikom gatunku zapatrzonym w różnego rodzaju „opery metalowe”. Pozostaje mi nadzieja, że w przyszłości Victorians wyjdzie poza ramy gatunku i stworzy coś co będzie nową wartością. Mają ku temu wszelkie potrzebne przymioty z techniczną biegłością na czele. Brakuje tylko iskry, zadzioru, by ze słodkiej idylli stworzyć dzieło pozwalające przeżyć przemianę i niedające się wyrzucić z pamięci.