Djam Karet to amerykański zespół grający wyłącznie muzykę instrumentalną silnie zakorzenioną i oscylującą konsekwentnie wokół szeroko rozumianego rocka progresywnego i artystycznego, z domieszką wielu innych jeszcze gatunków i podgatunków muzycznych. Co rzuca się w oczy na samym początku to fakt, iż nazwa grupy, a co za tym idzie sama muzyka przez nią tworzona jest na naszym krajowym podwórku raczej mało znana i próżno szukać opracowań, jak również recenzji poświęconych albumom nagrywanym przez Djam Karet. A szkoda, bo bliższe poznanie i zgłębienie niełatwej, a miejscami bardzo wymagającej i potrzebującej czasu i cierpliwości muzyki, z pewnością odwzajemniłoby się bogatym doznaniom i poszerzeniem wiedzy w dziedzinie niekomercyjnych i nie nastawionych na rozgłos i merkantylny sukces dźwięków. Dlatego też chciałbym pokrótce przybliżyć sylwetkę tego niezwykle oryginalnego zespołu, jego biografię, historię, poglądy i stosunek członków grupy do tworzonej przez siebie muzyki, ale i muzyki w ogóle, a to wszystko na tle poszczególnych i najbardziej charakterystycznych płyt, których przez niespełna trzydzieści lat istnienia nagrali bez liku. Na początek trochę suchych faktów i parę refleksji na temat improwizacyjnej strony zespołu; w następnych odcinkach o tzw. graniu na żywo w studio, a na koniec prezentacja wybranych przeze mnie klasycznych studyjnych albumów.
Zespół powstał w 1984 roku w USA, w stanie Kalifornia, a założyło go czterech facetów mieszkających w tej samej miejscowości, w Claremont. Byli to: Gayle Ellett (gitary, instrumenty klawiszowe i właściwie kilkanaście innych instrumentów, na których potrafi on grac i często to robi, niekoniecznie w macierzystym zespole, ale o nim samym kiedy indziej), Chuck Oken jr. (perkusja), Henry Osborne (bass) i Mike Henderson (gitary), przy czym pierwsi dwaj chodzili też ze sobą do jednej szkoły. Wymieniony wyżej założycielski skład, z bardzo krótkotrwałym epizodem, działa niezmiennie do dziś (w między czasie po dłuższej już aktywności grupy dołączył do niej kolejny muzyk, basista Aaron Kenyon), a to z pewnością daje wiele pozytywnego do myślenia. Panowie nie byli bynajmniej żółtodziobami i z niejednego muzycznego pieca chleb już jedli. Oken, Osborne i Henderson występowali dotychczas w zespole Happy Cancer, zaś spirytus movens Djam Karet – Gayle Ellett grał w grupie, która nazywała się Still Life, choć zanim powołał swoje największe i najbardziej rozpoznawalne dziecko do życia zdążył zagrać w dziesięciu innych grupach. Co ciekawe, żaden z nich nie traktuje swojego muzycznego rzemiosła jako głównego źródła utrzymania, na co dzień są zwykłymi „szarymi” obywatelami kraju za wielką wodą i próbują wiązać koniec z końcem jako szkolny nauczyciel, pracownik sklepu z płytami, projektant, właściciel sklepu muzycznego, a jedynym zawodowym muzykiem w tym towarzystwie jest właśnie Gayle Ellett, który zasługuje z pewnością na odrębną monografię, gdyż poza graniem pierwszych skrzypiec w Djam Karet, udziela się jednocześnie na co dzień, gdzie nagrywa i tworzy w kilku, a dokładnie pięciu muzycznych inicjatywach, jak w szczególności: Fernwood (grający wyłącznie akustycznie), Hillmen (oparty na rockowo jazzowych improwizacjach), Herd of instinct (ostre rockowo, agresywne brzmienie). Poza tym pisze on muzykę do różnych niezliczonych programów telewizyjnych i jest generalnie muzykiem do wynajęcia na różne potrzeby i w ten właśnie sposób zarabia na życie, co pozwala mu, jak sam to podkreśla w wielu wywiadach, z większym dystansem i swobodą podchodzić do muzyki, którą tworzy w Djam Karet i która już w założeniu leżącym u podstaw jej tworzenia nie jest nastawiona na przynoszenie zysków. Ale o tym może szerzej kiedy indziej. Zresztą nie jest to powód do zdziwienia, że nie w muzyce upatrują członkowie zespołu pracy zarobkowej, jeśli odsłoni się jeden ważny fakt z życia i działalności grupy, a mianowicie prawie zupełny brak występów na żywo. Przez prawie trzydzieści lat aktywności wydali ponad piętnaście płyt, poza tym wiele projektów pobocznych i kompilacji, z czego tylko jedna płyta to zapis koncertu w Orionie i jedno koncertowe DVD. To rzeczywiście tylko mała kropelka w morzu występów scenicznych jakiejkolwiek statystycznej progresywnej grupy. Warto jeszcze w tym miejscu odnotować, iż te koncerty, które od czasu do czasu im się przytrafiają to skromne, bez rozgłosu i poklasku festiwale i kameralne klubowe pokazy, na które grupa jest zapraszana, a które mają miejsce wyłącznie w Stanach Zjednoczonych i to głownie w Kalifornii. Za granicą wystąpili bodajże tylko raz, we Francji na festiwalu prog festiwal Crescendo, którego pośrednim efektem było, jak na razie ostatnie studyjne dzieło, Heavy soul sessions. Tacy z nich domatorzy, kochający swoje własne domowe studio, w którym spędzają każde wolne chwile dając sobie okazje by chwycić za instrument i zacząć tworzyć coś nowego.
Można zapytać więc po co w ogóle czterech ludzi, mających swoje codzienne zajęcia i udzielających się jednocześnie w kilku projektach wykorzystując swoją znajomość i łączące ich więzi oraz wspólne muzyczne zainteresowania, zdecydowało się na stworzenie kolejnej, zupełnie nowej platformy do eksploracji i prezentowania swoich muzycznych fascynacji? Otóż, jak sami muzycy przyznają, Djam Karet został powołany do życia wyłącznie po to, by grać bez wyjątku i w zupełności instrumentalną muzykę opartą na pełnej improwizacji. I tak rzeczywiście na początku się działo przez pierwszych kilka lat działalności zespołu. Wszystkie występy, jakie w początkowej fazie dawali w szkołach, uniwersytetach, galeriach sztuki, barach czy na zwykłych przyjęciach, jak również ich pierwsze wspólne spotkania w studio były oparte na totalnej improwizacji. Po prostu „podłączali” się razem do siebie i dalej wszystko płynnie się toczyło, w sposób wolny, bez żadnych ograniczeń, czy wcześniej zaplanowanej struktury poszczególnych utworów. Płynąca muzyka, oparta w zdecydowanej mierze na gitarach, basie i perkusji. Kiedy dopiero po jakimś czasie z wolna zaczęły się w większym stopniu pojawiać instrumenty klawiszowe, pojawiła się także bardziej konkretna struktura, a improwizacja jako podstawowy atrybut zespołu zeszła na plan dalszy. Nigdy jednak nie została do końca wyeliminowana i nie raz jeszcze miała stanowić o sile grupy i być podstawą nagrywania kolejnych albumów, a co godne uwagi stała się przyjętym sposobem rozpoczynania wspólnej pracy w studio, co często przynosiło efekty motywujące członków zespołu do dalszej pracy i rozwijania narodzonych w ten sposób pomysłów.
Taka właśnie jest też płyta, którą rozpoczynam niniejszą opowieść. Klasyczny, wręcz akademicki, a jednocześnie znakomity przykład tego czym jest instrumentalna muzyka rockowa zrodzona do życia wyłącznie dzięki nieokiełznanej i szalonej improwizacji. Album Still no commercial potential został wydany w 1998 roku i zawiera w sobie sześć nie zmierzających w żadnym ściśle określonym kierunku kompozycji o całkowitym czasie trwania ponad siedemdziesięciu minut. Tak, brak strukturalnych ograniczeń ani potrzeby zamykania się w większej lub mniejszej schematyczności w budowaniu poszczególnych utworów pozwala na właściwie nieograniczoną czasowo radosną twórczość. Co z tego może wyniknąć? Muzyka oparta na improwizacji z pewnością może wywoływać skrajne emocje, budzić z jednej strony zachwyt nad wirtuozerią muzyków i umiejętnością rzeźbienia w często opornej i niewdzięcznej materii, a z drugiej może razić i odpychać pozorną bezsensownością procesu twórczego i zmierzaniem donikąd oraz nużącymi się w pewnym momencie powtarzalnymi patentami. Muzyka rockowa nie jest też zbyt pomocna sama w sobie do takiego podejścia, w przeciwieństwie do stworzonego wręcz ku temu jazzowi. Tym bardziej ręce składają się same do oklasków, a serce przyspiesza z zachwytu, gdy okazuje się, iż można jednak znaleźć przykład sensu stricto rockowego pejzażu improwizacji podanego w mistrzowski sposób, potrafiącego zarówno wywołać emocje, jak i nie uśpić. Takie ewidentne pozytywne odczucia daje płyta Djam Karet. Nie powiem, abym był jakimś wyjątkowym entuzjastą improwizacji grającej pierwsze skrzypce na płycie, więc też z pewnym dystansem i brakiem wiary podchodziłem do poznania akurat tego fragmentu twórczości zespołu. Cierpliwość się jednak opłaciła i teraz dosyć często płyta Still no commercial potential ląduje w moim odtwarzaczu. I można jej słuchać właściwie w każdej sytuacji, nie trzeba tego robić z wypiekami na twarzy pełnej skupienia w sterylnych warunkach braku jakichkolwiek zewnętrznych przeszkadzajek, przeciwnie można dać muzyce swobodnie sobie płynąć z eteru w przestrzeń nawet podczas czytania książki, czy pracy przy komputerze. Nic się nie straci, a prozaiczne czynności nabierają dodatkowo cieplejszych barw i nie dołują. Myślę, że zbyt poważne podchodzenie do muzyki improwizacyjnej może paradoksalnie jej zaszkodzić, a u słuchacza wywołać przedwczesne znużenie. Nie zamierzam też stawać na głowie, aby zaprezentować w szczególe poszczególne odcinki tej kosmicznej podróży zamieszczonej na płycie. To tak jak rozmawiać ze ślepym o kolorach. Skoro sama materia (a może właśnie nie materia?) jest nieusystematyzowana i nie poddająca się żadnym ramom i strukturom to także opowiadanie o niej w jasny i przemyślany sposób nie sprawdzi się w praktyce. Z ciekawostek warte podkreślenia jest to, iż w czwartym utworze The black line Henry Osborne gra także na klasycznym australijskim instrumencie didgeridoo, co dodaje jeszcze większego kolorytu całej zawartości. I może właśnie ta pozycja na płycie wyróżnia się spośród innych, nie tylko niespotykanym w rockowej muzyce instrumencie, ale też największymi improwizacyjnymi eksperymentami, często bardziej około muzycznymi niż mającymi z nią sensu stricto coś wspólnego.
Niemniej jednak, odkrywając Djam Karet od improwizacyjnej jego strony powinienem zacząć chronologicznie od innego wydawnictwa, płyty z 1985 roku No commercial potential i jej późniejszego wzbogacenia o drugą płytę, także wypełnioną improwizacjami. O nich jednak wspomnę króciutko w suplemencie do niniejszego tekstu dla porządku rzeczy. A rozpoczynam wszystko od Still no commercial potential z powodu wyjątkowości i specyficzności tej płyty. Przede wszystkim dlatego, że stanowi ona dla wielbicieli zespołu rarytas, o który warto zabiegać, zwłaszcza że wkładka do każdego egzemplarza zawiera autografy członków zespołu, a ponadto grupa wypuściła go na rynek tylko w limitowanej do 750 egzemplarzy wersji. I tak się jakoś szczęśliwie złożyło, że jestem jednym ze szczęśliwych posiadaczy tego kwadratowego pudełeczka z krążkiem w środku. A po drugie, jeśli ktoś rzeczywiście porwałby się z motyką na słońce i chciał poznać muzykę Amerykanów od ich improwizacyjnej strony, to z pewnością byłby to najodpowiedniejszy wybór. Muzyka na płycie jest w miarę zwarta, posiada do pewnego stopnia zarysowane kształty, miejscami brzmi nawet tak jakby miała już wcześniej zaplanowaną konstrukcję, a jednak jest wciąż improwizacją, gdzie nie sposób znaleźć powtarzającego się dźwiękowego motywu więcej niż jeden raz. Mistrzostwo gatunku!