Niemalże od zarania dziejów, w rozprawach i dysputach o muzyce, przewija się zagadnienie absolutnie elementarne: w którym momencie w metalu progresywnym techniczne popisy zaczynają przesłaniać warstwę emocjonalną kompozycji albo wręcz uniemożliwiają jej zaistnienie. Kiedy forma wypycha z dzieła jakąkolwiek treść? Gdzie przebiega ta granica między budzącymi podziw rozbudowanym partiami instrumentalnymi, a irytującą sztuką dla sztuki? Z całą pewnością wiele do tego tematu wnosi zespół Planet X ze swoimi czterema (formalnie trzema) albumami. Ja pozwolę sobie omówić tu tylko jeden z nich, mianowicie „Moonbabies”. A czemu akurat ten?
Pierwsza płyta zespołu to właściwie solowy projekt Dereka Sheriniana, byłego klawiszowca Dream Theater. Uważam ją za całkiem udaną, choć zaklasyfikowałbym ją raczej do nurtu progresywnego instrumentalnego (hard) rocka z licznymi podobieństwami do dokonań Van Halena, Vai’a i Satraniego. Drugi album („Universe”) i czwarty („Quantum”) uznaję niestety za urzeczywistnienie tych wszystkich zarzutów, które formułują krytycy wielopiętrowych solówek i bezdusznie perfekcyjnego muzycznego chaosu (rzecz jasna – tylko pozornego, ale w niczym nie umniejsza to trudności, jakie budzi obcowanie z nim). Zaś właśnie trzecie dzieło grupy – „Moonbabies” jest wydawnictwem wyjątkowym, stanowiącym dowód na to, że da się grać i technicznie, skomplikowanie i - na swój sposób - melodyjnie.
Oczywiście i na tym albumie nie uświadczymy muzyki łatwej w odbiorze i przystępnej. Powiedzieć o niej, że należy do nurtu metalu progresywnego, to powiedzieć bardzo niewiele. Kluczowe okazują się za to powiązania z fusion, skutkujące hybrydą jazzu i metalu, wcale nierzadko dryfującą mocniej w stronę tego pierwszego. Dream Theater i ich rozwijany na boku Liquid Tension Experiment to właściwe skojarzenia. Także, znakomita skądinąd, debiutancka płyta „Night Of The Red Sky” polskiej kapeli Joseph Magazine ma wiele wspólnego z albumem Planet X. I to nie tylko pod względem obecności karkołomnych łamańców, ale też z powodu futurystycznego sznytu przejawiającego się w elektronicznych brzmieniach rodem ze ścieżki dźwiękowej filmu science-ficion. Czasem też słychać na nim, zwłaszcza w tych bardziej melodyjnych fragmentach, Platyplusa i Dixie Dregs – w tym pierwszym na klawiszach szaleje zresztą nie kto inny jak Sherinian. Z kolei w swoim odcieniu jazzowym, często za to amelodyjnym, „Moonbabies” przypomina dokonania formacji Return to Forever i Mahavishnu Orchestra, a także, w zaskakująco dużym stopniu muzykę z „Way Up” Pata Metheny’ego.
A jak się tego słucha? Często spotykana opinia głosi, że panowie z Teatru Marzeń w pewnym momencie swojej kariery poszli w improwizacje za daleko, gubiąc po drodze właśnie melodyjność. Planet X jest dwa kroki dalej. Jest tu polimetria, jest polirytmia, zmiany tonacji i metrum co kilka nut, o żonglowaniu tematami i tempami nawet nie wspominam. Dopiero podczas trzeciego, czwartego odsłuchu, kompozycje powoli układają się w głowie, wyraźniejsze stają się motywy, dostrzegalne zaczynają być melodie. I mimo, że zawsze pozostają, by tak rzec, nienachalne, to kiedy już utrwalą się głowie słuchacza, zostają tam na bardzo długo, będąc przy tym, z racji swojej wyrafinowanej atrakcyjności, wdzięcznymi lokatorami. Kapitalne jest krystalicznie czyste brzmienie utworów, uderza ono rozmachem i precyzją, co potęguje dodatkowo wrażenie tej kosmicznej przestrzeni, w której klimat muzyki z „Moonbabies” jest zawieszony. O tym, jaką wirtuozerią wykazują się poza Sherinianem, Tony MacAlpine na gitarze i Virgil Donati na perkusji trzeba przekonać się na własne uszy. Czasem tylko żal, że muzycy nie rozwijają poszczególnych, wyjątkowo chwytliwych fragmentów, jak choćby końcówki „Micronesii”. Gdyby takich było więcej, wszyscy jednogłośnie wybaczyliby im ich zamiłowanie do muzycznych podróży z prędkością światła po gryfach i klawiaturach. A tak, wielu słuchaczy zostanie zapewne bezceremonialnie odrzuconych przez te instrumentalne technikalia już po kilkunastu minutach, co uniemożliwi im odkrycie piękna tych nagrań.
„Moonbabies” wydaje się dowodem na to, że w wymagającej formie można zawrzeć również wartościową treść. W swoim rozgałęzionym gatunkowo obszarze to arcydzieło, album przecierający nowe szlaki i w metalu/rocku progresywnym, i w fusion, i w samym nawet jazzie. Za to więc stawiam dziesiątkę. Zdając sobie sprawę, że to muzyka nie dla wszystkich, tym, którzy jednak coś do tych dźwięków czują, coś ich do nich ciągnie, ale którzy na widok tej oceny popukują się w czoło - polecam przesłuchać płytę jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz…