Nie trzeba nikogo usilnie przekonywać, że na rodzimym rynku nie brakuje formacji chętnych do spróbowania swoich sił w tworzeniu brzmień okołoprogowych. Jednym z takich muzycznych tworów jest warszawska Dianoya. Zespół powstał w 2008 roku, a już dwa lata później mógł pochwalić się wydaniem swojego debiutanckiego krążka Obscurity Divine. Po upływie analogicznego okresu możemy zapoznać się z Lidocaine, czyli drugim długogrającym albumem sygnowanym nazwą Dianoya.
Lidocaine zostało opatrzone prostą, ale atrakcyjną oprawą graficzną. Na okładce zobaczymy niewielkich rozmiarów planetę i wpatrzoną w przestrzeń postać siedzącą na wspomnianym ciele niebieskim. Tuż po pierwszym kontakcie z grafiką skrywającą krążek z tyłu mojej głowy zadźwięczał cichy, ale irytujący głos. Podrzucił błyskawiczne skojarzenie z bohaterem książki Antoine'a de Saint-Exupéry'ego, a następnie zasugerował, że zawartość płyty może bardziej przypominać mi kapelusz niż słonia połkniętego przez węża.
Kiedy słucham pierwszych, debiutanckich nagrań staram się nie myśleć o jakości brzmienia, sposobie realizacji i podobnych sprawach, w których słychać rękę początkujących muzyków. Ważniejsze wtedy wydaje się być zaangażowanie, pomysły i powoli przeciągający się potencjał, który głośnymi ziewnięciami sygnalizuje, że konkretny zespół istnieje i w przyszłości postara się jeszcze zabłysnąć. Nie piszę o tym bez powodu. Po zapoznaniu się z Obscurity Divine doszedłem do wniosku, że jest to krążek udany i dobrze rokujący na kolejne płyty. Teraz, kiedy przyszłość się już wypełniła, mogę skonfrontować swoje oczekiwania z rzeczywistością.
W dalszym ciągu twierdzę, że składowe tworzące Dianoyę znają się na muzycznym fachu. Z wyczuciem stopniują napięcie, odkrywają kolejne karty i raczą nas względnie urozmaiconymi magicznymi sztuczkami. Umiejętnie wachlują środkami w celu osiągnięcia zamierzonych efektów: pojawiają się momenty wzmocnienia, nastrojowo stonowane dźwięki, przyjemna praca gitary prowadzącej, atrakcyjne tło rytmiczne, czy pasujący do całości wokal. Nie sposób nie wspomnieć o ciekawszych utworach tego wydawnictwa takich jak otwierający krażek Far Cry, singlowe: Cold Genius i Best Wishes czy spokojny Good news comes after a while.
Niestety odnoszę wrażenie, że Lidocaine przypaść do gustu może jedynie oddanym fanom gatunku, którzy akurat odłożą na bok płyty swoich prehistorycznych idoli w poszukiwaniu czegoś potencjalnie świeższego. Płyta jest wygładzona, miejscowo znieczulona, a postępy w stosunku do Obscurity Divine niezbyt zadowalające. Lidocaine z powodzeniem broni się jako całość, ale mimo wszystko oczekiwałem po tym wydawnictwie czegoś więcej, przebłysku geniuszu, iskry szaleństwa. Na chwilę obecną muszę obejść się smakiem.