Są takie płyty o których niepodwarzalnej randze i epokowej ponadczasowości napisano już chyba wszystko („Dark Side Of The Moon”, „Close To The Edge”, „In The Court of the Crimson King”), są też takie, które wychwala się pod niebiosa pomimo ich wartości arystycznej równie mdłej co wywar ze szczawiu na tle kuchni francuskiej czy portugalskiej (mam tu konkretnie na myśli pewien zespół, ale boję się, że jeśli wymienię go z nazwy to jeden z moich redakcyjnych kolegów znów będzie ciskał we mnie gromy...). Są też takie, których stopień zapomnienia jest proporcjonalny do niepodważalnych walorów artystycznych danego wydawnictwa. Do tej ostatniej kategorii jedyna płyta Khan zdecydowanie się zalicza.
No bo co można o takiej płycie powiedzieć? Że genialna? Rewelacyjna? Wbrew pozorom bardzo ciężko pisać o wydawnictwie takim jak to. Nawet jeśli wydawać się może, iż ma się pole do popisu, gdyż „Space Shanty” jest pozycją pamiętaną jedynie przez prog-rockowych zapaleńców, a prasa nigdy nie poświęciła jej należnego zainteresowania.
Genezy powstania Khan należy szukać zarówno w pierwszych latach działalności artystycznej młodziutkiego Steve’a Hillage’a, który jeszcze po koniec lat 60-tych w grupach Uriel i Arzachel szlifował swój styl zarówno brzmieniowy jak i kompozycyjny jak i ... w jego niezdecydowaniu co swojej przyszłości. Nie lada dylemat miał młody Stefcio, który nie wiedział czy oddać się studiom na Uniwersytecie w Canterbury, czy poświęcić się całkowicie powołaniu muzyka. Gdy już się zdawało, że Hillage „przepadł” dla świata muzyki, skupiając się na zagłębianiu tajników historii i filozofii nagle niespodziewanie kierunek uniwersytecki postanowił porzucić po to, aby przenieść się do Londynu i wraz perkusistą Pipem Pyle’m oraz dwoma „rozbitkami” z ostatniego wcielenia The Crazy World Of Arthur Brown (Nickiem Greenwoodem na basie i Dickiem Henninghamem na klawiszach) stworzyć nową grupę. Jak łatwo się domyśleć zespół w tym składzie nie wytrzymał za długo; za bębnami zasiadł Eric Peachy, a wakat za klawiaturą wypełnił stary znajomy Hillage’a – Dave Stewart. Z pomocą przyszedł zespołowi producent Caravan – Terry King, który skombinował chłopakom kontrakt z Deccą, a ci ochoczo zabrali się do pracy i wkrótce potem „Space Shanty” była gotowa.
Ciężko zagłębiać się nad każdym utworem z osobna. Jednak nie dlatego, że nie ma czego o poszczególych kompozycjach napisać, lecz bardziej problem polega na tym, iż rozwodzenie się nad nimi mija się z celem, gdyż przy podsumowaniu każdej z nich pojawiały by się przymiotniki pokroju „świetne, „znakomite”, „powalające”, „bogate”. Prawdą jest, że zespół zdawał się osiągnąć złoty środek pomiędzy psychodelicznymi zapędami improwizacyjnymi, a „plastycznością” rocka progresywnego. Utwory takie jak „Space Shanty” z fajnym gitarowo-hammondowym dialogiem w pierwszej częsci utworu, czy najdłuższy i najbardziej zapadający w pamięć „Driving To Amsterdam” z „pokręconym” wstępem i przywołującą nieco na myśl Pete’a Bardensa partią organów mają i płynne przejścia w poszczególne części kompozycji i momentami przyśpieszają nabierając niezłego pędu, jednak wszystko to z zachowaniem odpowiednich proporcji i bez przesadnych szaleństw. Wszystkie utwory zdają się mieć jakiś wspólny mianownik utrzymując całość z jednym brzmieniu; ma to się zarówno z takim wolniejszymi fragmentami jak chociażby w „Stranded” - który w warstwie brzmieniowej zdaje się być zapowiedzią tego co za kilka lat tworzyć będzie Camel (nawet pomimo faktu, że brzmienie gitary Hillage’a brzmi surowiej od delikatnych fraz Latimera), a w harmoniach wokalnych z odradzającym się równolegle Renaissancem - jak i w jazzujących partiach Dave’a Stewarta - takich jak te w końcówce „Driving To Amsterdam” i wstępie do „Stargazers” - czy niemal transowo brzmiących pierwszych dźwiękach „Mixed Up Man of the Mountains”.
Właśnie, Dave Stewart. Świetnie wypełnia powierzone mu zdanie. Nie jest on wirtuozem pokroju Ricka Wakemana, czy Keitha Emersona, ale swoim brzmieniem organów umiejętnie „wypełnia” przestrzeń, którą mu pozostawiono, tworząc pozornie proste pasaże, charakteryzujące się jednak bogactwem bliskim złotym czasom rocka progresywnego.
Nie można też nie wspomnieć o liderze i twórcy niemal całego materiału Steve’ie Hillage’u. Może na „Space Shanty” nie słyszymy jego w pełni rozwiniętego stylu gitarowego jakim oczarował nas na swoich późniejszych solowych płytach pokroju „L”, czy „Green” jednak należy mu oddać to, że jak na 21-latka wydał na świat dzieło niezwykle dojrzałe pod względem brzmieniowym i kompozycyjnym, bogate w rozbudowane kompozcyje, ciekawe aranżacje i świetne melodie.
W tym miejscu bardzo łatwo wskazać róznicę między prawdziwym artystą, a podrzędnym rzemieślnikiem; w wieku 21 lat Steve Hillage stworzył „Space Shanty”, a Lennon i McCartney wciąż odgrywali rock’n’rollowe standardy....