Kiedyś, dawno, bo na początku lat 90., podczas wakacji w Kobiernicach nad Sołą, czwórka nastolatków postanowiła założyć zespół. Formacja Apple Bells zagrała jeden koncert, na dachu (prezentując cudzesy oraz zalążki autorskiego materiału) i… po wakacjach zawiesiła działalność. Na kilkanaście lat. W roku 2004 dwóch muzyków, Błażej i Łukasz, reaktywowało zespół. Najpierw przez kilka lat, powoli, tworzyli nowe kompozycje, pod okiem Jerzego Górki jako realizatora i z profesjonalnym perkusistą Sławkiem Bernym ogrywała nowy materiał. Właściwe nagrania (z udziałem klawiszowca i saksofonisty) zaczęły się wiosną 2008. Po dwóch latach nagrania ukończono; w końcu 2011 płyta „Rzeka dam” trafiła na rynek.
W oficjalnych materiałach możemy przeczytać o „oryginalnym i nietuzinkowym pomyśle”, o „koncepcyjnym albumie utrzymanym w konwencji art rocka/rocka psychodelicznego lat 70.”, o „unikatowym albumie o wyjątkowej wartości artystycznej”. Do tego powstaje filmowa adaptacja płyty… Aż strach coś napisać, bo zaraz się okaże, że nie mam odpowiedniej wiedzy, by to dzieło (na płycie o płycie w ramach płyty) słusznie ocenić. Żarty na bok – panowie Błażej i Łukasz całkiem dobrze realizują wszystkie te podniosłe założenia, o których możemy sobie poczytać w materiałach wytwórni, może z wyjątkiem rocka psychodelicznego – bo o takie coś akurat na tej płycie trudno. Generalnie, mamy tu do czynienia ze swoistą syntezą elementów rocka, rocka progresywnego, poezji śpiewanej i jazzu. Wszystko układa się w spójną, przemyślaną, bardzo nastrojową całość, którą dodatkowo spajają zgrabnie wplecione w tkankę dźwiękową przeróżne efekty dźwiękowe (np. deszczu).
Kompozycje są urozmaicone, nie brakuje typowo „progresywnych” zmian tempa i nastroju. Po krótkim intrze („Świt”) mamy zgrabną rockową piosenkę, z nadającą ciepły klimat partią fortepianu elektrycznego, z fajnymi solówkami gitary nieco w klimacie Roberta Frippa. „Łan” to najdłuższy utwór na płycie, trwa dziewięć minut, ale czas ten wykorzystano bardzo zgrabnie: fragmenty łagodne sąsiadują z bardziej agresywnymi, całość skonstruowano w logiczny, przemyślany sposób. W czarownej „Wiklinie” mamy różne perkusjonalia, gitarę klasyczną i coś jak skrzypce (to najprawdopodobniej jakieś sample z syntezatora, chyba że nie doczytałem jakiegoś gościnnego udziału). Nieco floydowski klimat (lekkie echo „Welcome To The Machine”) dominuje w „Bosej w deszczu”; są też (ponownie) skrzypce, jakieś folkowe dodatki też tu się znajdą). „Taki jest świat” ma w sobie parodystyczne nawiązanie do crimsonowskiego „Easy Money”. „Sen” ma zakręcone, klaustrofobiczne zakończenie w wykonaniu saksofonów, znów przywodzące na myśl King Crimson, może też Van Der Graaf Generator. Podobnie crimsonowskie, hałaśliwe, gitarowe zakończenie ma utwór tytułowy. W „Kamieniach solnych” oprócz saksofonów dynamiczne rockowe granie dobarwiają ciekawie syntezatory; w finałowym "Demonie" czadowy początek zostaje bardzo fajnie skontrastowany ciepłą, nastrojową drugą połową utworu. Dodajmy do tego pojawiający się w „Pamiętniku” swoisty rap, pijacki przerywnik „Damy radę dojść w tym stanie?” i następujący po nim „Taki jest świat”, wzbogacony odgłosami… knajpy – i otrzymamy mozaikowo bogatą w pomysły, spójną całość.
„Rzeka dam” jest concept-albumem (choć sami panowie używają terminu „śpiewogra”): mamy tu dwie postacie męskie, pojawia się też głos kobiecy, a całość kontrastuje ze sobą piękne wspomnienia z młodości i dojrzałe, skomplikowane życie. Otrzymaliśmy 43 minuty spójnego, bardzo klimatycznego grania, którego jedynym minusem jest brak zapadającej od razu w pamięć kompozycji – bo z całości bardziej pamięta się klimaty, nastroje, niż konkretne utwory czy melodie. Co nie zmienia faktu, że dla wymagających słuchaczy jest to na pewno bardzo interesująca pozycja, dodatkowo bardzo ładnie wydana (digipack, czarno-białe zdjęcia w książeczce). Mam tylko nadzieję, że na kolejną płytę Jabłkowych Dzwonów nie trzeba będzie czekać kolejnych kilku lat. Bardzo udany, dojrzały debiut – siedem gwiazdek (z plusem) się należy.