Fool child, you're never gonna make it
New York City just wants to see you naked
Pewnego kwietniowego dnia złapał mnie na najpopularniejszym polskim komunikatorze nasz redakcyjny kolega Kapała. Celem ponabijania się ze mnie, wysłał mi link do filmiku na YouTube (wierzcie mi – rzadko się zdarza, żeby Wojtek robił coś takiego). Niepewną, drżącą ręką przesuwam myszką kursor i klikam odnośnik… Otwiera się przeglądarka. Teledysk do czegoś, co nazywa się... Destroyer – Kaputt. O rany! Czyżby jakiś death-prog-metal prosto od zachodnich sąsiadów? Nie możliwe! Wojtek kijem przez szmatę by takiej płyty nie dotknął… To musi być jakaś pomyłka. Nagle moje uszy doznają szoku, a oczom ukazują się zwiewnie tańczące panie. Wszystko w prześmiewczym stylu lat osiemdziesiątych. No odjazd! Naprawdę polecam ten klip. Ale do rzeczy… Oto najprzyjemniejszy tegoroczny album, jaki słyszałem.
Destroyer został założony w 1995 roku w Vancouver przez Daniela Bejara, znanego przede wszystkim z The New Pornographers. ”Kaputt” jest jego dziewiątym dziełem wydanym jako Niszczyciel. Mnie przyszło natomiast, jak już można się było domyślić z powyższego akapitu, zacząć moją przygodę z projektem od właśnie tego albumu. No ale nie wszystko się chronologicznie w życiu układa.
Wbrew wszelkiemu nazewnictwu album wypełniają bardzo zwiewne, delikatne i przyjemne dźwięki. Przewijający się przez cały album klimat jest bardzo gęsty i słoneczny. Chciałoby się rzec, że w jakiś sposób parny. Saksofon, trąbka, czasem wysunięta mocno do przodu linia basowa oraz mnóstwo przeróżnych przeszkadzaczy i elektroniki. Ale na szczęście niczym nie przytłoczono muzyki. No i przede wszystkim „Kaputt” to zbiór bardzo dobry melodii, które szybko wpadają w ucho. W sumie ten album mnie uzależnił i był chyba jednym z najczęściej przeze mnie słuchanych w tym roku. Rzuca mi się bardzo często na usta, kiedy chcę sobie coś ponucić :)
A które utwory podobają mi się najbardziej? Suicide Demo for Kara Walker to chyba mój ulubiony moment. Przykuwa uwagę od razu przez bajeczny, nostalgiczny początek. Gdzieś tam w tle gitarka jak przez letnią, morską mgłę walczącą z promieniami wschodzącego słońca. A potem jest wciąż pięknie z perkusją, wokalem i wszystkim innym. Błogość! Równie fantastyczny jest tytułowy Kaputt, który poznałem jako pierwszy przez wspomniany na wstępie teledysk. Świetnie wyszły też Downtown i Chinatown – równie pamiętne, co choćby tytułowy, a znacznie krótsze. Natomiast trochę mniej przekonują mnie Poor In Love oraz Savage Night at the Opera. Chyba tylko z moich własnych upodobań. Coś mi w nich delikatnie nie gra albo nie pasuje. Może po prostu bym inaczej rozwinął te pomysły… Jest jeszcze finałowa, jedenastominutowa kompozycja Bay of Pigs – najmniej piosenkowa, niemalże ambientowa kompozycja, która poprowadzona jest rażąco, zupełnie na opak. Mnóstwo potencjalnie przypadkowych i rozjechanych efektów, połamań i dziwactw. Jednak ten cały mętlik w końcu układa się w coś naprawdę fascynującego i pozostawia słuchacza ciągle zafascynowanego albumem. Do Bay of Pigs wrócić trzeba kilka razy i poświęcić przy kolejnych seansach wyjątkowo dużo uwagi. Ja jednak zdecydowanie wolę tę prostą, piosenkową stronę Destroyera.
Z pewnością uwagę przykuwa głos Bejara. Bardzo delikatny, charakterystyczny. Taka Amanda Lear odrobinkę bardziej w stronę mężczyzny. W wielu miejscach naszego lidera dubluje i wspomaga drugi, kobiecy wokal. Równie milusi. Przeglądałem jednak trochę filmów na YouTube z koncertów Destroyera i muszę przyznać, że ten śpiew kompletnie nie sprawdza się zupełnie na żywo. Skrzeczy, męczy i w sumie nie da się tego słuchać, ale może to przez nagrywanie filmów komórkami, iSprzętami i tanimi kamerami. Warto też zwrócić uwagę na to, co tu jest śpiewane. Skomplikowane i często wielowątkowe zwrotki kontrastują z refrenami, które przez wiele powtórzeń i rytmikę można zapamiętać równie łatwo, co melodie.
You can't believe
The way the wind's talking to the sea
I heard that someone said it before
I don't care, I can't walk away
I can't walk away in Chinatown
Tekst ten pisałem jeszcze wiosną, ale odłożyłem go i zapomniałem o nim. Aż do teraz, kiedy robiłem własne podsumowanie kończącego się roku 2011 i pomyślałem, że pewnie niewiele czytelników go poznało, a była to bardzo ciekawa i przyjemna tegoroczna pozycja. Wyróżnia się na tle moich innych tegorocznych ulubieńców – nie tylko w treści, ale i formie. Bo żeby najmilszym tegorocznym albumem było coś, co kryje się pod słowami Destroyer – Kaputt? A jednak!