Niewiele sobie obiecywałem po reaktywacji Sex Pistols, uznając, że chodzi tu tylko o forsę (nie myliłem się). Natomiast powrót na scenę Public Image Ltd to zupełnie inna sprawa. Sex Pistols to była genialna rock’n’rollowa płyta, ale tylko jedna, a PIL to było kilkanaście lat bardzo owocnej działalności artystycznej. Sex Pistols to nazwa do tej pory bardzo nośna komercyjnie, a PIL - nie bardzo, chociaż zupełnie dobrze radzili sobie na listach przebojów. Sex Pistols znają prawie wszyscy, a PIL pamiętają głównie tylko takie jak ja osobniki – ci, co dwadzieścia lat temu słuchali nowej fali. Dlatego liczę, że za tą reaktywacją nie stoją tylko pieniądze (albo w niewielkim stopniu), a to, że Lydon ma jeszcze coś do powiedzenia pod tym szyldem. Na razie koncertują, zarabiając forsę na wydanie nowej płyty.
Johny Rotten po odejściu od Pistolsów na powrót stał się Johnem Lydonem i zaczął pracować na własny rachunek. Szybko skrzyknął nowy zespół, któremu nadał dosyć dziwaczną nazwę – Public Image Ltd. – co znaczy – Publiczny Wizerunek Spółka z oo. Szybko okazało się, że nie jest już zwolennikiem uprawiania muzyki w sposób typu „trzy akordy, darcie mordy” i ma dużo większe ambicje. Poza tym wiedział, że zbyt kurczowe trzymanie się punk-rocka raczej nie ma przyszłości. Trzeba szukać czegoś nowego, trzeba się rozwijać. Drzeć, to się dalej darł (ale jakoś tak inaczej), akordów było już znacznie więcej, a bardzo ważną rolę pełniła sekcja rytmiczna (Jah Wobble – specjalista od world music, reggae i tym podobnych, jako pierwszy bassman). PIL od razu zaproponowali coś diametralnie różnego od przeciętnego punk-rocka, a i psychodelia wcale im obca nie była. Tak zostali jednymi z pionierów nowej fali. Mimo, że na ich pierwszych płytach znalazła się muzyka ambitna i wcale nie łatwa, zostali zauważeni i znaleźli sobie wcale liczne grono zwolenników. Na tyle pokaźne, że krążki te lądowały na stosunkowo wysokich miejscach listy przebojów w Wielkiej Brytanii.
Moim pierwszym spotkaniem z PIL był koncertowy „Live In Tokyo”. Recenzje miał wtedy dosyć średnie, z przewagą kiepskich, ale mi się spodobał. Wcześniej już przeczytałem kilka bardzo ciepłych artykułów o tej grupie i o ich muzyce, i byłem bardzo ciekawy, jak wypadnie konfrontacja moich oczekiwań z rzeczywistością. Wypadła dobrze. Było to dla mnie coś na tyle interesującego, że od tej pory starałem się „na żywo” śledzić kolejne ich dokonania.
Po pierwszych albumach z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, Lydon zwrócił się w stronę nieco lżejszej muzyki. Pierwszym sygnałem tej zmiany był singiel „This Is Not Love Song”, który wywoływał u fanów ataki lekkiej piany i ciężkiej cholery, a który dotarł do piątego miejsca listy przebojów w wielkiej Brytanii. Potem pojawił się album „This What You Want… This Is What You Get” – konsekwentnie trzymający się drogi obranej przy okazji singla z Pieśnią Nie-Miłosną. Zbierali za to cięgi od krytyków przez kilka lat, ale i najwięksi malkontenci musieli się zamknąć, kiedy pojawiła się płyta „Happy?”. A potem było „9” i „That What Is Not”(mój ulubiony). A wcześniej był „Album/Cassette/Compact Disc” ( tytuł zależności od nośnika, grali na nim min. Ginger Baker i Steve Vai) z rewelacyjnym przebojem „Rise”, który zdefiniowała styl PIL, jako grających ambitnego i efektownego nowofalowego rocka, niestroniącego od przebojów, atrakcyjnego także nie tylko dla koneserów. I co nie do końca wyszło na „Albumie”, to Lydon skorygował na „Happy?”
Przez lata, z płyty na płytę, Lydon coraz bardziej „dopieszczał” styl Public Image Ltd. Aranżacje robiły się coraz bogatsze, brzmienie coraz bardziej dopracowane, nie było już mowy o żadnej punkowej siermiężności (ale trzeba zaznaczyć z całą stanowczością, że „Never Mind The Bollocks” była wyprodukowana bardzo starannie). Cechy charakterystyczne PIL to nieoczywista rytmika ich kompozycji, specyficzne śpiew-zawodzenie Lydona, charakterystyczna melodyka. Dokładnie to wszystko jest na „That What Is Not”. Jest to taka fajna, motoryczna płyta pełna skocznej, dziarskiej muzyki, porywającej jeżeli nie do tańca, to do lekkiego pogowania na pewno. Jak noga rytmu nie wybija, to trzeba iść do doktora, bo coś z nogą niedobrze. Do tego znakomicie zaaranżowana i znakomicie wyprodukowana – nawet dęciaków się nie bali („Covered”, „Good Things”). Bardzo podoba mi się użycie zsamplowanych głosów w charakterze chórków („kaszlące” chórki w „Cruel”). Robi to fajne wrażenie, miejscami dodając tym utworom dynamiki. A w „Acid Drops” wykorzystano przetworzony wokal Lydona z „God Save The Queen”. Łatwo, bardzo łatwo to wchodzi, bo to same cholernie melodyjne i przebojowe numery. Tyle, że nie jest to przebojowość wymyślana na siłę, tylko tak naturalnie bezpretensjonalnie chwytliwe numery. Specjalnie tu pewnie bym żadnego nie wyróżnił, bo krążek równiuteńki jak szklana tafla, ale na upartego to „Acid Drops” za to, że ślicznie całość rozpędza, „Cruel”, „Emperor”, któremu najbliżej do Sex Pistols i znakomity, rozbujany „Good Things” na koniec.
Mimo, że zespół nagrywał coraz lepsze płyty, jego popularność spadała. Aż wreszcie po wydaniu „That What Is Not”, który pałętał się raptem pod koniec piątej dziesiątki brytyjskiej listy przebojów, Lydon z przyczyn finansowych musiał zamknąć kramik. Akurat, że nie doceniono tej płyty – to wydaje mi się sporym nieporozumieniem, bo to jedna z lepszych w dyskografii PIL. Zobaczymy, czy Lydonowi uda się zebrać dostatecznie dużo kasy na nowy album, a potem co z tego się wykluje. Mam nadzieję, że coś fajnego. Za dwa miesiące zagrają w Polsce na Off-Festwialu – chyba warto byłoby ich zobaczyć, bo to jednak rockowa klasyka.