A Swarm of the Sun to formacja założona w 2007 roku w Sztokholmie. Zespół zaczął funkcjonować jako wynik współpracy Erika Nilssona i Jakoba Berglunda i w takim składzie zarejestrował EP - The King of Everything. Erik Nilsson jest też członkiem formacji Aoria i Kausal, dlatego też między innymi z tych formacji pochodzi instrumentalne wsparcie dla Bezmiaru Słońca.
Zenith to nazwa płyty, która wymusza w nas podniesienie głowy i spojrzenie w niebo. Okładka - bo to od nich zwykłem zaczynać - nie zachwyca. Prosty tesktowo - graficzny projekt. Z drugiej strony, lepiej zaproponować coś skromnego niż przesadzić w drugą stronę. Informuje o wykonawcy i nazwie płyty, więc swoją rolę spełnia. Niestety koneserzy sztuk wizualnych umieszczanych na digipackach muszą obejść się smakiem.
A przechodząc do muzyki...
Na pierwszy ogień idzie Lifeline i z tego starcia wychodzi bardzo korzystnie. Zaczynamy delikatnie, nieśpiesznie, trochę intrygująco. Linia melodyczna przyspiesza, utwór nabiera rumieńców, a przed słuchaczem rozwija się przestrzeń. Ściany pokoju puchną..., gdy nagle przychodzi kolejne wyciszenie. Ot Linia życia - poszarpana i pełna niespodzianek.
Kolejną pozycją jest This one has no heart. Pierwszy utwór, w którym pojawia się wokal. Jaki wokal? Pełen melancholii, zmanierowany, zmęczony, przesycony dekadentyzmem. Pięknie to pasuje do melodii, w której już nie czuć tej niesamowitej przestrzeni. Tym razem ściany zaczynają się kurczyć, a powietrze zaczyna gęstnieć. Jest dobrze, jest bardzo dobrze.
A dalej jest tylko lepiej. Mój zdecydowany faworyt czyli utwór Refuge to pozycja dużo mniej progresywna czy postna, a za to bardziej sludge'owa, klimatyczna, z prostym, powtarzalnym riffem, który po krótkim czasie nie tylko niesamowicie wkręca, ale również zwiększa grawitacje i miażdży, za każdym kolejnym razem. Na dodatek - wokalnie - niesamowicie przypomina mi dokonania Justina Broadrick'a i jego wysublimowane, szalenie proste wokalizy w Jesu.
think you see through my wall?
think you see through my wall?
you don't see me at all...
closing down my life and hide
closing down my life and hide
until I end the war inside...
i can't love you
the way I need
Iście narkotyczny utwór, od którego nie sposób się oderwać.
Kolejną pozycją, której nie da się pominąć to tytułowy kawałek. Zdecydowanie najdłuższa, blisko dziesięciominutowa kompozycja. Może i jest to kolejny utwór, w którym nie zaznamy wybitnych popisów instrumentalnych, tych wokalnych również. Tylko jakie to ma znaczenia? Żadne. Niesamowity nastrój, niesamowita przestrzeń..., przestrzeń, którą tak sprawnie manipulują.
Potem pojawia się łagodny i wyciszający Repeater, który dość płynnie przechodzi w The Worms Are Out - utwór z wyjątkowo podkreślonym, bardziej agresywnym wokalem i mocniejszym brzmieniem gitar. Małe zaskoczenia, ale ciekawa odmiana. Chociaż podkreślać będę moimi wszystkimi do tego zdolnymi kończynami, że urok formacji A Swarm of the Sun tkwi w tym cofniętym, zamglonym wokalu, który pojawia się po raz kolejny - już niemal na zakończenie - w melancholijnym I Fear The End.
Podsumowując. Kolejny niesamowicie ciekawy projekt ze Szwecji, kolejna rewelacyjna płyta i kolejna nadzieja koncertowa na przyszłość. Kompozycje, w których muzycy potrafią rozwinąć skrzydła, otworzyć ogromną przestrzeń, ale przestrzeń tą potrafią również niesamowicie zacieśnić. Bardzo interesujące brzmienia, przyjemne gitary, ciekawa perkusja, pasujący do tego i pięknie uzupełniający całość wokal. Z jednej strony zespół jakich wiele, z drugiej formacja, która oferuje to, co ma najlepsze. Ja wyciągnąłem po to ręce (i uszy) i ciągle chcę więcej.