W 1967 roku nie było mnie jeszcze na świecie. Moi rodzice się pewnie już znali, ale … ojciec zaczął nosić długie włosy pod koniec lat sześćdziesiątych, bo w omawianym roku trafił do wojska i tylko cudem nie wyjechał rok później na przymusowe tourne po Czechosłowacji. Czy słuchali muzyki, jaka wówczas rodziła się w Anglii i za oceanem? Nie wydaje mi się (choć muszę zapytać…) – sądzę, że z nimi było dokładnie tak samo, jak opowiedział to kiedyś podczas koncertu Maciej Zembaty, zapowiadając utwór Cohena „Wspomnienia”: wszystko tak z dziesięć lat opóźnione. Na prowincję naszego kraiku wszystko zawsze docierało z opóźnieniem i pewnie z muzyką też tak było.
Bluesa słuchali wówczas nieliczni (zresztą, dziś też tak jest), blues – rocka może ciut więcej osób. W każdym razie na taką popularność jak w krajach zgniłego zachodu ten rodzaj muzyki liczyć nie mógł. Do dziś zresztą pamięta się z tamtych czasów tylko te płyty, które marketingowo sprzedały się najlepiej. The Beatles, The Rolling Stones… z całą pewnością te nazwy wymieniłoby sporo osób. Ale … kto jeszcze? Ok., Hendrix, The Doors, Cream (ooo, to już całkiem blisko tematu). Oczywiście Floydzi ze swoim odjechanym Kobziarzem i … tyle (no, ja bym akurat mógł jeszcze powymieniać). A przecież świetnych płyt wtedy ukazało się całkiem sporo.
Crusade Johna Mayalla i Bluesbreakersów to prawdziwe dziecko właśnie tamtej epoki. Z jednej strony pełne bluesowych schematów, z drugiej zahaczające o country i boogie, rock’n’roll i co tam jeszcze zapragniemy; słowem wszystko to, co pływało w śmietance muzycznej tamtego okresu. Ostre (jak na tamte czasy) gitarowe granie, wsparte saksofonem czy całą sekcją dęciaków, plus knajpiane pianino (czy pijane wzorem Waitsa to już nie sprawdzałem) – oto cała recepta na muzykę, która królowała przez lata w klubach Wielkiej Brytanii.
Skład zespołu – znakomity, ale do tego nas przecież Mayall przyzwyczaił, bo przecież u niego startowali i Clapton i Peter Green. Bluesbreakersi grają zatem w zestawieniu: John McVie na basie (Fleetwood Mac już gdzieś czuć w powietrzu) Mick Taylor na gitarze (za dwa lata odejdzie do Stonesów na miejsce Briana Jonesa) i Keef Hartley (Artwoods, potem w Keef Hartley Band), no i ojciec białego bluesa na Wyspach, czyli sam Mayall.
Płyta zawiera zarówno utwory napisane przez Mayalla (samodzielnie lub wespół) jak i standardy bluesowe, zarówno te bardziej jak i mniej znane. Wśród tych drugich – bardziej znanych: I can’t quit you, baby Willie Dixona, spopularyzowane dwa lata później przez pierwszy album Led Zeppelin. Wśród tych pierwszych – prym wiedzie absolutnie porywające nagranie: The Death Of J.B. Lenoir. Blues napisany przez Mayalla w hołdzie zmarłemu bluesmanowi J.B. Lenoirowi (zmarł w kwietniu 1967 rok na zawał, w następstwie wypadku samochodowego, jakiemu uległ kilka tygodni wcześniej). Ten lament, z niezwykłym solem saksofonu w środku to jak dla mnie klasyka gatunku: jedno z tych nagrań, które pozostają w człowieku na zawsze.
Crusade to świetny album, z jednej strony naznaczony duchem tamtych czasów, a z drugiej – wyznaczający swoją uniwersalnością pewien standard, do którego później można porównywać bliską gatunkowo muzykę. Może nie jest arcydziełem, ale niedaleko padło jabłko od jabłoni. I dlatego warto ten longplay znać.