Nie było jeszcze na artrocku zespołu kubańskiego. No to będzie.
Szczerze mówiąc, gdybym nie wiedział, że grupa pochodzi z Kuby, to bym się pewnie nimi nie zainteresował i tej recenzji by nie było. Ale z drugiej strony ocena jest jak najbardziej międzynarodowa, bez punktów za pochodzenie. Początkowo myślałem, że to zespół złożony z Kubańczyków, a stacjonujący kilkadziesiąt kilometrów na północ od Hawany, w największym mieście kubańskim, czyli Miami. Nie, zespół faktycznie pochodzi z Kuby i tam nagrywa. Jest to faktycznie bardzo egzotyczna lokalizacja i to nawet nie chodzi o ustrój, ale raczej ze względu na zupełnie inną tradycję muzyczną.
No to co to jest ta Anima Mundi, czym to sie je i jak wypada w porównaniu z innymi wykonawcami? Kubańczycy grają typowego neo-proga, żywcem wydartego z początku lat 90-tych. Rączki sobie mogą podać z IQ, Pendragon, Gallahad, Final Conflict, czy nawet wczesnym The Flower Kings. Jasne, że dla wielu takie koligacje będą powodem, żeby tego nie tykać nawet metrowym kijem, ale kiedyś jeden mądry człowiek powiedział, że nie ma muzyki złej, tylko źle wykonana. A pod tym względem do Anima Mundi przyczepić się nie można. Najważniejszy jest efekt końcowy, czyli odczucia słuchacza. a te sądząc po ratingu na progarchivach są pozytywne, nawet bardzo pozytywne. A nawet nadmiernie pozytywne - średnia ocen powyżej czterech. Dla takiej płyty? Może jednak bez przesady.
Jednak trzeba przyznać, że jest to całkiem dobry album i jak na tak wyjałowione obszary prog-rockowe, ta muzyka prezentuje się bardzo świeżo i naturalnie. zgodnie z regułami gatunku utwory sa długie, albo bardzo długie, ale jest ich tylko cztery i całość zamyka sie w pięćdziesięciu kilku minutach. Duża zaleta - słuchając płyty wiemy, którego utworu słuchamy. Wszystkie cztery są stylistycznie do siebie dość podobne, ale na tyle różne, żeby się nie myliły. Najciekawsze fragmenty to druga, spokojniejsza część suity „Spring Knocks on the Door of Men”, z efektownym podniosłym finałem, „Flying to the Sun” z dyskretnie wplecionymi elektronicznymi dodatkami i finałowe solo w „Cosmic Man”
To co miało być li tylko egzotyczną ciekawostką okazało albumem na bardzo przyzwoitym, międzynarodowym poziomie. Jasne, że wszystko już to słyszeliśmy, ale neo-prog to taka muzyka, że wcześniej już tam wszystko było, na przykład nieśmiertelna Apokalipsa na 9/8 z "Supper's Ready" - tutaj znajdziemy ten charakterystyczny basowy pochód w „Time to Understand”. Tyle, że co z tego. Ładne? Ładne. Podoba się? Podoba. No to siedem gwiazdek z małym plusem.