Niemiecki klasyczny progmetal jest niczym Volkswagen. Twardy, surowy, prostolinijny i bezawaryjny. Uwielbiam taką muzykę i to nie ze względu poruszania się na co dzień „samochodem dla ludu”:-) Są tacy, którzy uważają takie granie, podobnie jak VW, za prostacki i mało odkrywczy. Być może. Ja jednak podpisuje się bez zastanowienia pod taką formułą.
Młody, hamburski band Atmosfear z pewnością należy do rzeczonej grupy zespołów, które nie mogą pozbyć się fascynacji światem stworzonym kiedyś przez Dream Theater i Vanden Plas. Teoretycznie gatunek ten powinien być, zgodnie z prawem ewolucji, skazany na wymarcie. Jest jednak inaczej. Z radością obserwuje wręcz lawinę nowopowstałych zespołów uprawiających tą szlachetną muzykę. Dla niewtajemniczonych granie takie jawi się niczym rasa skośnooka dla białych – twórczość bandów zlewa się tworząc bezimienną masę. Tak oczywiście nie jest. Każda grupa wnosi wbrew pozorom coś od siebie stawiając swój rozpoznawalny podpis. Dotyczy to również Atmosfear, który w zdecydowaną formułę klasycznego progmetalu zaszczepia ulotny klimat muzyki neo-progresywnej. Nie jest to jakoweś sztucznie pozlepiane monstrum, stanowi raczej wynik ultraprecyzyjnej operacji inżyniera-genetyka. Oczywiście wygląd zewnętrzny pozostaje progmetalowy, natomiast pewne cechy charakteru już dotyczą „neo-pierogów”:-) Czas skończyć tą pseudomedyczną paplaninę i przejść do zawartości „Inside The Atmosphere”.
Chciałoby się napisać o spójności tej płyty ale niestety nie można i to za sprawą jednego utworu jakim jest cover „Eleanor Rigby”. Co prawda nie można odmówić tej wersji klasyka The Beatles brawurowego wykonania i to w jak najbardziej w konwencji progmetalowej. Nie pasuje on jednak do całości burząc misternie zbudowany klimat. Mało tego. Cover natrętnie powraca w lekko zmienionej formie jako „hidden track” ostatniego kawałka „There Is Love At The End”. Na szczęście odtwarzacze CD posiadają funkcję programowania i rzeczony utwór można po prostu ominąć uzyskując jak najbardziej klarowny obraz tego, co chciał nam autor przekazać. Na pierwszy rzut ucha słychać, iż Atmosfear stawia na melodykę. Wokalista Olivier Wulff obdarzony bardzo przyzwoitym czystym głosem układa linie, które potrafią trwale zapaść w pamięci i bynajmniej nie mam na myśli taniej „przebojowości”. Już otwierający album tytułowy „Inside The Atmosphere” jest wizytówką tego co możemy odnaleźć na płycie – melancholię, melodię, kontrasty dynamiczne, odrobinkę łamańców oraz świetne solówki gitarowo – klawiszowe. Wartym odnotowania jest fakt, iż gitarzysta Boros Stepanow nie gra karkołomnie szybko – skupią się właśnie na melodyce. Ciekawie prezentuje się „Circumcision”. Ciężkie Sabbathowe riffy sąsiadują z quasi-jazzowymi pasażami. Kocham klasyczny progmetal za takie właśnie połączenia. Będąc szczerym są momenty gdy Atmosfear sięga świadomie lub podświadomie (trudno powiedzieć) wprost do twórczości swoich idoli. I tak utwór tytułowy oraz „Mysterious” zawierają riffy żywcem wyjęte z VandenPlasowego klasyka „Rainmaker”. Plagiat krzykną jedni, delikatny ukłon „w stronę” powiedzą drudzy. Oczywiście przychylam się do ostatnich:-))) Ważne jest, iż utwory bronią się same, a owe skojarzenia dodają tylko wysublimowanego smaku. Na tym nie koniec. Kulminacją „Inside The Atmosphere” jest dwunastominutowa suita „Zephaniah”. Przymykając nawet bardzo oko nie jesteśmy w stanie oprzeć się wrażeniu, iż słuchamy........ „A Change Of Seasons” Teatru Marzeń. Gitara klasyczna na początku, a po niej riff, który po lekkiej kosmetycznej zmianie z powodzeniem można byłoby wkleić do tamtego wspaniałego utworu Petrucciego i spółki. Co prawda środek tracku oraz linia melodyczna wokalu są inne ale kłopotliwe wrażenie pozostaje. Na szczęście pozostałe utwory ze wspaniałym „Thinking Progressive” na czele wolne są od obcych wpływów:-). Co jeszcze można dodać.....świetna profesjonalna realizacją, efektowny booklet oraz brzmienie wgniatające w fotel – stare, wyliniałe progmetalowe tygrysy uwielbiają takie kąski........mniam :-)
„Inside The Atmosphere” jest bardzo dobrym albumem, który wręcz przykleił mi się do odtwarzacza. W kategorii „debiut 2003” stawiam go nawet na równi z duńskim Chrome Shift. Aż ręka swędzi aby postawić mocne 8. Będąc uczciwym muszę jednak wystawić punkt karny – za nieszczęsny beatelsowski cover oraz za zbyt dosłowne zapożyczenia......zatem z ciężkim sercem oceniam tylko na 7.