Największym atutem The Barstool Philosophers” jest Leon Brouwer. Tak dobrego wokalisty nie słyszałem od wielu, wielu… bardzo wielu lat. Nie przychodzi mi teraz do głowy żaden lepszy z młodszego pokolenia. Cała masa wokalistów progresywnych kapelach to anemiczni śpiewacy, smętnie wiszący na mikrofonie, a tutaj nie dość, że facet ma znakomity głos, to jeszcze umie śpiewać. I to jak! Jeszcze do tego ten głos oprócz tego, że jest znakomity, to jeszcze bardzo ciekawy – z barwy podobny do Davida Bowie, a z mocy do Geoffa Tate’a z Queensryche. Na małych wysokościach słychać coś w rodzaju charakterystycznego barytonu Bowiego, a „górki” bierze jak Tate za najlepszych lat. Do tego wie jak operować głosem, kiedy ryknąć, kiedy krzyknąć, kiedy zaśpiewać normalnie, bo trzeba stonować emocje.
Sama muzyka tak wyjątkowa nie jest. Ot, następny post-porcupajnowy pomiot (Tyle już tego jest, że chyba wszędzie gdzie Wilson splunie, to powstaje następny zespół). Riffy dży-dży, granie na czas i wątławe melodie – czyli grzechy główne takich tworów, dotyczą również i The Barstool Philosophers. Tyle, że nie ma tego aż ta tak wiele, żeby płytę zepsuć. Jednak Bogu powinni dziękować za takiego wokalistę, bo w głównej mierze on robi tą różnicę między przeciętną progresywną nędzą, a czymś, co naprawdę da się słuchać.
Kiedy wiosłowy nie zapodaje „organizacyjnego” riffu, a dzieje się to na szczęście dosyć często, można odnieść wrażenie, że znaleźliśmy się gdzieś w pobliżu „Outside” Bowiego. A to jest duży komplement. Ale znakomity „Dreamscape” to raczej Queensryche. No to i chyba by tak „zawiesić” muzykę Holendrów – na pewno jest to jakaś odmiana prog-rocka ożeniona z metalem, na pewno słychać w tym i Porcupine Tree i Queensryche, momentami dzięki wokaliście, Bowiego z lat dziewięćdziesiątych, a może nawet Cooper Temple Clause (teraz Misio się pewnie na mnie obrazi, że szargam świętości J ). Wydaje mi się, że jednak każdy sobie sam musi to w jakiś sposób dopasować, bo mimo wszystko nie jest to takie łatwe do zaszufladkowania.
Płyty słucha się dobrze, wchodzi gładko, a z drugiej strony jest „gęsta” muzycznie, sporo się na niej dzieje. Utwory są zwykle dosyć długie, jest więc sporo czasu, żeby wykazać się pod każdym względem. Kilka utworów na które od razu zwróciłem uwagę to – długi, wielowątkowy „Afterglow”, wspomniany „Dreamscape”, „Descendents of the Fall” , który się świetnie rozwija i „Fallen Angels” , który się świetnie zwija, a na finał nieco wyciszony, mantrowaty „Away from Here”.
„Sparrows” to jedna z takich płyt, które zyskują z kolejnymi odsłuchami. Cały czas wynajdujemy coś nowego, a wady powoli przestają drażnić, bo się do nich przyzwyczajamy. Poza tym muzyka zamyka nas w swoim świecie. Trochę na siłę, zmusza nas do poświęcenia uwagi tylko jej. Zaczynamy myśleć kategoriami jej uniwersum – zgadza się nam każdy dźwięk, każda nuta jest na swoim miejscu.
Myślę, że, gdyby nie uporczywe trzymanie się pewnych rozwiązań brzmieniowo-aranżacyjnych typowych dla współczesnego prog-rocka, mógłbym dać temu krążkowi osiem gwiazdek z całym przekonaniem, a tak daje mimo wszystko osiem, ale sumienia do końca czystego nie mam. Jednak rokującym debiutantom można nieco oceną zawyżyć – dla zachęty.