Izraelscy artyści odciskają coraz silniejsze piętno na europejskim rynku muzycznym, mocno zaznaczając swoją obecność wśród progrockowej braci. Blackfield, zapowiadany na sierpień br. przez Inside Out Ephrat (co ciekawe, te dwa zespoły łączy nazwisko Stevena Wilsona) czy recenzowany poniżej Amaseffer, to tylko wybrane przykłady potwierdzające moją tezę. Ominąłem celowo jeszcze jeden izraelski zespół, gdyż posłuży on mi w przybliżeniu muzyki zawartej na „Slaves For Life”.
Amaseffer - kolejne odkrycie niemieckiej Inside Out – to trójka młodych muzyków, która postawiła przed sobą niezwykle ambitny cel. Ma być nim nagranie muzycznej trylogii opisującej historię biblijnej ucieczki Żydów z Egiptu. „Slaves For Life” jest zatem pierwszą częścią owego przedsięwzięcia. Dodam od razu – ciekawą i bardzo udaną. Co o tym decyduje? Sporo elementów. Po pierwsze – na płycie w charakterze gości pojawiają się bardzo znane nazwiska, o których czas będzie jeszcze powiedzieć, okładkę wykonał Mattias Norén (Evergrey, Kamelot, Epica) zaś przy jej powstawaniu pracował Markus Teske, odpowiedzialny za miks i mastering (ma na swoim koncie płyty Vanden Plas i Sagi). W efekcie tego krążek imponuje produkcją, rozmachem i złożonością. Muzyka zawarta na tym albumie mieni się wieloma barwami i gdybym miał znaleźć dla niej jakąś nazwę byłby to… orientalny, progresywno-symfoniczno-filmowy metal (…no, ponownie się „popisałem”, chyba zacznę dorabiać jako twórca muzycznych etykiet:-). Cóż, wiem, że to trochę pokraczne ale w miarę obrazowo opisuje zawartą tu muzykę.
Sam pomysł stworzenia takiego konceptu nie jest oryginalny. Podobny, jeśli chodzi o muzyczną stylistykę i literacki przekaz, album stworzył już inny izraelski zespół Orphaned Land na absolutnie doskonałej płycie „Mabool - The Story Of The Three Sons Of Seven”. Z tą różnicą, że tam za kanwę opowieści posłużyła historia biblijnego potopu a akcenty między etniczną muzyką Bliskiego Wschodu a ciężkim metalem zostały rozłożone inaczej. Na „Mabool” królował ten ostatni (często w blackowym wydaniu), tu mamy więcej spokoju, urzekających bliskowschodnich klimatów, z całym ich bogactwem. Mocnych, ciężko grających gitar nie jest tu aż tak wiele, choć gdy tylko się pojawiają tworzą niezwykle mroczny nastrój. Muzyka na tej płycie jest podporządkowana opowieści. Nie trafiają zatem do mnie argumenty, że wszystko jest na niej rozwleczone i nie trzyma tempa. Pojawiające się co jakiś czas aktorsko odgrywane dialogi bądź narracja w języku hebrajskim, czy wreszcie odgłosy galopujących koni, szumiącego wiatru lub… pompowania wody ze studni, mają nam cały ten przekaz urzeczywistnić. Tym bardziej, że muzyka od strony wykonawczej podana jest z klasą. Pierwszeństwo w tej mierze należy się głównemu wokaliście, Matsowi Levenowi, znanemu chociażby z Therion i grupy Yngwie Malmsteena. Śpiewa doprawdy rewelacyjnie. Wszyscy zakochani w Jornie Lande z czasów Ark powinni bliżej przyjrzeć się pracy jaką wykonał tu Leven. Zresztą najcięższe, metalowe fragmenty tej płyty przywołują klimat nagrań Ark ale także Beyond Twilight (również z Lande!) i szwedzkiego Evergrey. Trudno tu cokolwiek wyróżniać. Albumu warto wysłuchać w całości, bez przerw na herbatę. Wtedy ujawni całe swoje bogactwo i wspomnianą złożoność. Niewątpliwie zwracają uwagę najdłuższe, epickie wręcz „jedenastominutówki” – „Birth Of Deliverance”, „Midian” i „Ten Pagues”. We wszystkich znajdziemy cięte riffy położone na orkiestrowo zaaranżowanych klawiszach oraz dopieszczone i melodyjne, długie gitarowe sola. Elementy te wybrzmiewają w dostojnym, majestatycznym rytmie. W „Birth Of Deliverance” warto zatrzymać się przy niemalże dwuminutowym fragmencie klasycznej muzyki filmowej, jaką otrzymujemy w prawie każdej hollywoodzkiej superprodukcji. „Midian” intryguje… growlem innego znakomitego gościa na płycie – Angeli Gossow z Arch Enemy. “Zipporah” to niesamowity wokalny dialog Mai Avraham i jej żydowskiej wokalizy ze śpiewającym zbolałym głosem Levenem. Klimat „world music” oraz dzieła „Passion” Petera Gabriela przywołuje z kolei „Return To Egypt” (tym razem z męskim, hebrajskim zaśpiewem). Najpiękniejszy fragment? Niech będzie. Wybieram „Burning Bush” – ponad 6 – minutową, cudnie snującą się progresywną balladę, w której wszystko jest na swoim miejscu.
Szczerze polecam ten album. Pozostaje tylko czekać na kolejne części trylogii. Czy dorównają „Slaves For Life”. Czas pokaże.