Ta szwedzka formacja zadebiutowała po raz pierwszy na początku 2001 roku. Zadebiutowała w zimnym, śnieżnym Sztokholmie, niosąc powiew południowoamerykańskiego rocka mocno osadzonego w latach siedemdziesiątych. Zadebiutowała wydanym w małej wytwórni Lunasound Recordings swój pierwszy album Here To Save You All. Zadebiutowała, ale nie utrzymała się zbyt długo, głównie z powodów osobistych oraz związanych z pracą w innych projektach. W 2006 roku powrócili z wielkim impetem, aby znów przypomnieć kawał dobrego rocka. Rocka z olbrzymimi wpływami bluesa, country i amerykańskiego feelingu. I chociaż wyglądają trochę jak mieszanka Lynyrd Skynyrd, ZZ Top, The Outlaws czy Molly Hatchet, nie pochodzą niestety ani z Alabamy, ani z Texasu, ani z dorzecza Missisipi. Pochodzą z mroźnej Szwecji. Cóż więc im pozostało?
Jak na prawdziwych headbangerowców od pierwszej do ostatniej minuty na płycie obowiązuje ostra jazda bez trzymanki. W ich muzyce można się doszukać... nie, nie. ŹLE. Ich album można postawić na półce obok dokonań takich formacji jak Alabama Thunderpussy czy Brand New Sin and Hammerlock. GMR Music, wytwórnia, która nie boi się ryzyka podjęła się wydania ich – jak sami mówią – drugiego, debiutanckiego albumu The Second Coming. Płyta ta to jedenaście utworów składających się na zaledwie czterdzieści trzy minuty muzyki. Dwa pierwsze Just Ain’t Right i Backstabbing Bastards wbijają w fotel i (jeśli zdecydujemy się na ich odsłuch w samochodzie) grożą wypadkiem, bo jedna noga rytmicznie podskakuje, a druga wciska gaz do dechy. A dalej wcale nie jest spokojniej. Wręcz przeciwnie, coraz więcej tu ciekawych zagrań, bluesowych solówek, metalowej perkusji i dobrego country. Dwie gitary prowadzące, wymieniające się co jakiś czas oraz niespodziewane przedłużenia utworów i kolejne przeskoki. Słychać to przede wszystkim w Cannonball i Game Of Life. Brzmi to wszystko fantastycznie.
Dla odpoczynku pojawia nam się miła i bardzo nastrojowa balladka Gypsy. Świetnie wpasowana w cały album, chyba właśnie po to by odpocząć między Game Of Life, a cięższym i szybszym Sugar Mama. Co ciekawe, w tym ostatnim znikąd pojawiają się damskie chórki, świetnie wkomponowane w tematykę utworu. Muzyka umila nam czas. I to bardzo. Jest jakaś taka słoneczna, lekka i bezproblemowa. Teksty czyste, klarowne, w zasadzie nie ma w nich drugiego dna, nie trzeba doszukiwać się ukrytych znaczeń czy symboliki. Po prostu dobra zabawa, amerykańska pustynia, ładna dziewczyna obok i kilka litrów pod maską. Rising zaskakuje nas metalowym początkiem, który potem przechodzi w elektro-akustyczny refren. Lady to bardzo, bardzo country’owy numer, znajdziemy w nim różnego rodzaju przeszkadzajki, oraz charakterystyczne dla tego gatunku brzmienie gitary. Natomiast kończący album Rise & Shine to jakby połączenie AC DC i Led Zeppelin. Brzmi świetnie, jest lekko nastrojowe i wolniejsze. Najbardziej refleksyjna piosenka na tej płycie i być może dlatego prawie dwa razy dłuższa niż średnie wszystkich pozostałych. Świetne zakończenie, bo nawet po zatrzymaniu się odtwarzacza muzyka dalej w nas brzmi. Zaś za solówkę na zakończenie (ostatnie dwie minuty utworu) – to bym im nie jedną nagrodę sprezentował.