Bywają płyty, których po prostu się nie chce recenzować – z różnych powodów. Jedną z nich jest nowe wydawnictwo Bruce’a Maina. Do bólu przeciętna, nagrana bez żadnego pomysłu kopia neoprogresywnych popłuczyn. Jeżeli ktoś czepiał się Wojtka Szadkowskiego czy Clive’a Nolana o wtórność swoich kolejnych dokonań, przy dźwiękach „Elements” z pewnością zweryfikowałby ten pogląd. Jeżeli więc, czytelniku, jesteś zagorzałym fanem muzyki progresywnej i nie darujesz sobie nieznajomości jakiegokolwiek artysty spod znaku progrocka, zapraszam do lektury mojej recenzji. Wszystkim inny szczerze oznajmiam, że szkoda czasu nawet o Brucie czytać.
BEFORE / THE HEAT / FEEL THE RAIN
Pierwsze trzy utwory zakrawają na parodię artrockowych standardów. Warstwa tekstowa niby oscyluje wokół jednego sprecyzowanego tematu, jednak z albumem konceptualnym „Elements” ma tyle wspólnego, co Newton z Einsteinem – tylko amator może się dopatrzyć podobieństwa. Słowa utworów brzmią co najwyżej śmiesznie. Nawet, jeśli ktoś chciał zawrzeć w nich głębszy przekaz, błazeńska forma to uniemożliwiła. Drugim parodystycznym elementem są nawiązania muzyczne. Można by je skwitować cytatem Maćka Cieślaka: „wykopali coś | ni to ryba ni to kość | ni to głowa ni to noga | ni to zęby ni to włos | ni kosteczka ni żyłeczka | ni karteczka ni puszeczka | ni Halinka ni Helenka | ni to kwiczy ni to stęka | wykopali coś”. Naiwne próby bycia echem Marillionu, czy Petera Gabriela („Feel The Rain”) wypadają doprawdy żałośnie.
ARCTIC TOAST
W tym miejscu, wydaje mi się, następuje mały przełom. Nie mogę tego stwierdzić z całkowitą pewnością, gdyż istnieje możliwość, że najzwyczajniej przywykłem do tego marnego brzdękania. Jednak dla dobra Bruce’a załóżmy, że było inaczej. Wraz z czwartą kompozycją jego utwory zaczynają nabierać bardziej artystycznego kształtu – poprzednie potraktujmy jako żart.
Rymy częstochowskie widocznie się już Mainowi przejadły i zaproponował coś poważniejszego. Dalej mamy do czynienia z prostym, niezobowiązującym graniem. Jednak ładny rytm, przyjemne dla ucha wokale i pozytywny balladkowy charakter sprawiają, ze nie ma się już do czego tak bardzo czepiać. Całość brzmi trochę postbeatelsowo, z dość częstymi odniesieniami do Floydów (z takich utworów, jak „Bike”, „Gnome”, etc.)
Czwarty utwór jest wprowadzeniem do tej części albumu, którą rzeczywiście można nazwać progresywną.
THINGS OF EARTH
Utwór rozpoczyna partia wokalna, co po blisko 25 minutach słuchania tego festynowego podśpiewywania jest poważnie męczące. Na szczęście tym razem wokale nie nakładają się na solówki, więc jak już muzyk odśpiewa swoje, można z przyjemnością posłuchać tego, co artrockowcy lubią najbardziej - instrumentalizacji. Trochę popisów gitarowych wspomaganych intrygującymi zmianami tempa. Tak naprawdę dopiero w połowie piątego utworu zacząłem z uwagą słuchać tego krążka. Tutaj pojawiają się już rzeczywiste odniesienia do Marillion. Słychać też syndrom amerykańskiej muzyki progresywnej – „przekombinujemy, będzie lepiej” – patrz. Dream Theater, Spock’s Beard. Na przestrzeni sześciu minut nie powinno się łączyć za dużo elementów, bo muzyczny kolaż zaczyna wówczas przypominać kałużę błota. Jako całość – dźwięki dalej wydają się nie do końca zgrane i produkowane trochę na siłę. Niemniej, biorąc pod uwagę to, co usłyszeliśmy wcześniej oraz nienaganną technikę grania, można być tym utworem naprawdę usatysfakcjonowanym.
RED FLAGS
Najdłuższy i, jak to często bywa, najciekawszy utwór na płycie. Wokal jest tylko tłem dla przyjemniejszego muzycznego pejzażu, co zdecydowanie działa in plus. Sekcja rytmiczna wydaje się już bardziej skoordynowana. Logiczne rozwinięcie, dobre brzmienie instrumentów. W zasadzie nie mam zarzutów do tego utworu – zdecydowanie moment szczytowy tego krążka. Wreszcie nie mamy wątpliwości, że Main gra muzykę progresywną, a nie zbiera pieniądze podczas dziecięcych festynów.
ONE DAY
Wyciszenie, idealnie komponujące się z poprzednim kawałkiem. Uspokajające dźwięki, które nie mają nic wspólnego z kakofonią początkowych utworów. Leszek Miller wiedziałby, co napisać o najnowszym wydawnictwie Bruce’a Maina – „Mężczyzna poznaje się po tym, nie jak zaczyna, ale jak kończy”. A ten skończył z wdziękiem. Było tandetnie, było banalnie, ale ostatecznie doczekaliśmy się grania godnego takiego gatunku muzycznego.
Jako, że ostatnio panuje boom na ekologiczne przyśpiewki (wspominana już Rozpuda, Live Earth, etc.), można wybaczyć żenujące niekiedy osobliwości tego albumu, skupiając się na tych czysto artystycznych. Z uwagi na to przyznaję ocenę 4.