Lubicie reggae? Jeżeli nie za bardzo, to się dobrze składa, bo „The Dub Side Of The Moon” prezentuje stylistycznie coś, co można by raczej określić mianem pseudo-reggae. Całe przedsięwzięcie polega tylko i wyłącznie na wykorzystaniu life-long patentu – albumu o nieprzemijalności, którego dźwięki jawnie drwią z biblijnej księgi Koheleta: Floydowskiej „Ciemnej strony księżyca”. Idea dub muzyki polega na przetwarzaniu nagrań muzycznych z eksponowaniem sekcji rytmicznej. Każdą płytę można zdubbować, jak twierdzą rastafarianie, i właśnie dlatego pojawiają się czasami gnioty. Ich narodziny wiążą się ze stosowaniem polskich idei sarmackich na Jamajce. Czarnoskórzy dredziaści wyraźnie forsują hasło: „postaw się, a zastaw się”. Tak więc zdubbowanie „Ciemnej strony” jest typowym przykładem sztuki dla sztuki, a nie nową, niespodziewaną interpretacją muzyczną.
Jak wygląda więc ta kopia starego? Po kolei: Po pierwsze jest rytmicznie. Bębny z bassem chodzą jak należy – typowe dla muzyki jamajskiej dźwięki otwierają tytułowy „Speak to Me”. Później słyszymy nienajgorszej dopasowane do sekcji rytmicznej delaye, które w niektórych improwizacjach przechodzą w transowe loopy. Sekcję dętą wzbogaca puzon i trąbka, które miejscami grają kilka dodatkowych, nieznanych z oryginału, dźwięków. Muzycy dokonują pewnych korekt kompozycyjnych i treściowych, pozwalających na swobodniejsze reggae’owanie (w „Eclipse” pojawia się standardowy bit 4/4). Ze zmian mniej istotnych: dźwięk kasy na „Money” został zmodyfikowany, a utwór „Time” otwiera tykanie zegara z kukułką. Poza tym pojawia się wokal MC (Mic Controller/Master Of Ceremonies – wolę nie decydować się na którekolwiek z tych określeń: rastafarianie traktują je trochę jak my katolicyzm i protestantyzm), który szybko okazuje się centralnym punktem muzyki. Te wyraziste recytacje w przerwach między zwrotkami skutecznie zabawiają słuchacza.
No i w zasadzie wymieniłem wszystkie elementy, które decydują o dubbowym charakterze tej płyty. Jendak poetyka reggae w sekcji rytmicznej każdego utworu nie uprawnia jeszcze do użycia tej nazwy w odniesieniu do całości muzycznej. Zmiany, w odniesieniu do wydawnictwa z ‘73 są bardziej kosmetyczne, niż rewolucjonizujące rzeczywistą rytmikę utworów. Czasami ograniczają się do wkomponowaniu w utwór niepotrzebnego szumu, bądź rozedrgania całości (widać to najwyraźniej na przykładzie końcówki: „Brain Damage”, „Eclipse”). Pragnienie takiego efektu może zapewnić Jasiu Wędrowniczek w odpowiednich ilościach, więc rastamani niepotrzebnie się tak fatygowali. Za często rzuca się w uszy, że ktoś chciał po prostu poskakać sobie przy tych dźwiękach, a nie ich posłuchać (a skakało się chyba fajnie, co może tłumaczyć przytępiały słuch tworzącego – patrz. zgrzyty rytmiczne) Innym razem reggae’owe brzmienia sprawiają, że robi się, nie tyle tanecznie, co nudno. Wówczas słuchacz naprawdę czeka tylko na energiczny głos MC’a (niektórzy fani mogą czuć się obrażeni, że raperskie recytacje stają się momentami najwyrazistszymi i najprzyjemniejszymi elementami rockowych kompozycji). Co można więcej powiedzieć o takim wydawnictwie? Ideał sięgnął bruku? Nie, aż tak źle nie jest. Momentami muzyka brzmi dobrze i na pewno warto posłuchać tej wersji arcydzieła Floydów. Główny problem polega jednak na tym, że im bliżej dźwiękom oryginału, tym ciekawiej. Po co było więc przerabiać? Mam wrażenie jakby wielki duch Floydów został zamknięty w jamajskim bębnie, ale mimo wszystko próbował się wydostać. Zamknięto przestrzeń tej genialnej muzyce, jednak nadal co nieco przebija się spod krowiej skóry.
Powiedziałem, że jednak warto posłuchać. Dlaczego? 1.) „Us And Them” – znakomite dopasowanie rytmiki reggae w wewnętrzna motorykę utworu (przejście w „Any Colour You Like” wypada odrobinę gorzej, aczkolwiek dalej inspirująco). Do tego dochodzi nienajgorsza sekcja dęta – już nie tak przejmująca, jak to, co grał Dick Parry, ale bardziej żywiołowa, radosna. 2.) zawodzące wokale kobiece z „The Great Gig In The Sky” idealnie wibrują wespół z instrumentalnymi dźwiękami tego nagrania (tego Jasiu W. by sam nie zdziałał). 3.) „Money” także zasługuje na wyróżnienie – wokal to tylko niekreatywna kopia Rogera łączona z pokrzykiwaniami MC (znowu brzmi bardzo przyjemnie), ale oryginalny rytm utworu w dużej mierze pozwolił na dobre zdubbowanie całości. Plus ładnie rozwijająca się sekcja dęciaków. 4.) na koniec dostajemy dawkę prawdziwego reggae w postaci bonusowych kawałków. No i się okazuję, że panowie/panie z Easy Star All-Stars potrafią być bezkompromisowi w dubbowaniu (tylko, czy to nie powinna być elementarna podstawa takiej muzyki?). Intrygujące wersje “Time”, “The Great Dub In The Sky” i “Any Colour You Like”. Na reszcie słychać transowe brzmienie basu i perkusji, a nie kwadratowe programowanie. Tutaj, w przeciwieństwie do wcześniejszych prób, muzycy znowu namieszali ale na szczęście można już nie tylko poskakać, ale również można posłuchać. No i to już wszystkie „perełki” tego wydawnictwa.
„The Dub Side Of The Moon” bez wątpienia spełnia rolę „smaczku” dla fanów Pink Floyd i nie tylko. Dlatego też płyty, jako całości, nie nazwę gniotem na sarmackim zakwasie. Zdarzają się na mało ciekawe interpretacje Floydów, ale muzyka ożywa, gdy ekipa z Kingston (możliwe, ze z innego miasta, ale tak się w kręgach rasta mówi) folgują swoim improwizatorskim zacięciom. Granie dub music w głównej mierze polega na wzięciu na warsztat fragmentów, a nie całych utworów do przerobienia. Gdyby swoje interpretacje muzycy tego projektu oparli na własnych improwizacjach wspomaganych motywami muzycznymi z kompozycji mistrzów, wówczas mogłoby wyjść coś zjawiskowego dla fanów progrocka i prawdziwych miłośników muzyki reggae. A tak, pierwsi muszą się zadowolić momentami interesującym pół-gniotem, drudzy przekląć niekonsekwencję. Z punktu widzenia pierwszych daję ocenę 6.