Present:
Jedną z moich pasji jest fotografowanie nagrobków. Cóż, profesja historyka sztuki (nawet w chwilowym zawieszeniu) to dziwne skrzywienie. Tak, biegam po cmentarzach z aparatem. Zimą, latem, wiosną i jesienią. I fotografuję przeszłość spowitą w ciszę i delikatny odór śmierci. Płaczące anioły, złamane kolumny, obeliski, te wszystkie
Non omnis moriar oraz
Mors Janua Vitae. A to Powązki albo mały parafialny cmentarz gdzieś na Dolnym Śląsku (chociaż jeden z kolegów po redakcyjnym fachu powiedział, że Śląsk jest jeden), na którym ci wszyscy Von CośTam od stuleci spoczywają.
Ale nie przemieszczam się po nekropoliach jak Nosferatu lub TEN NOSFERATU. Jeszcze (o dziwo i wbrew przeciwnościom losu) tli się we mnie iskierka życia, a o
Ars Bene Moriendi to mogę poczytać w rozprawach naukowych mego autorstwa (no dobrze w 2 artykułach historyczno-sztucznych dostępnych tylko dla fachowców).
Past:
Gdzieś na falach radiowych w bardzo dawnych czasach, w godzinach nocnych usłyszałam
Closer Joy Division. Spiker ciepłym, ale jednocześnie bardzo charakterystycznym głosem opowiedział historię, fachowo wgryzł się (jak to z wampirami bywa) w teksty. Jako młoda, niedoświadczona dziewczyna niewiele z tej wypowiedzi zrozumiałam. Muzyka była zimna, nieprzyjemna, powodująca skurcz. Głos wokalisty odrealniony i jakiś taki martwy. Zafascynowana w tamtym okresie przedstawicielami radosnej twórczości pudelmetalowej nie załapałam kontekstu. No może znałam jeden utwór zespołu (tak zwany hit), który nota bene na opisywanym przeze mnie albumie się nie znalazł.
Jeszcze jedno: niemalże w przeddzień trasy koncertowej i wydania TEGO albumu, wokalista zespołu powiesił się w swoim domu na lince od suszenia prania (depresja, alkohol, epilepsja, rozkład pożycia i Stroszek Herzoga to wybuchowy koktajl). Stwierdziłam, że Ian Curtis to świr. Tak wówczas odbierałam Joy Division. Muzyka mi się nie podobała (bo nie napierdalali na gitarach i jacyś dziwni byli), teksty też jakieś takie dołujące były.
Żadnego peace, love and understanding tylko there's no turning back the last stand, heart and soul, one will burn.
Present:
Na okładce albumu fotografia z przepięknego genueńskiego Cimitero Monumentalne di Staglieno. Zresztą, Joy Division zaskakiwało okładkami (bardzo prostymi, bez udziwnień, ale o dużym ładunku emocji). Okładka posępna i złowieszcza. Jak śmierć. Jak wszechobecna na
Closer atmosfera zgnilizny i „tej złowieszczej chwili, kiedy...”.
Każdy z nas ma w życiu momenty, w których chce się wyć i krzyczeć (wiem – to truizm, ale to zdanie ładnie mi się w recenzji komponuje). Stan zachwiania i zawieszenia między Mrokiem a Światłem. W każdym z nas ścierają się te przysłowiowe dionizyjskie i apollińskie elementy. Dobro oraz zło. Piekło codziennego życia jest w ciągłej konfrontacji
z piekłem w naszym umyśle. I uwierzcie (bądź nie) ale wówczas twarz wykrzywia się w
munchowskim Krzyku. Pod powierzchnią zeskorupiałej gombrowiczowskiej gęby tli się i burzy gotowa do erupcji zbolała magma jestestwa.
Closer to podróż pełna niebezpieczeństw jednak niezwykle w swej posępności piękna. Wyprawa wgłąb ludzkich uczuć i przeżyć, wiwisekcja niemalże do jądra ciemności ludzkiej egzystencji. Nie jest to album, którego powinno się słuchać w głębokich stanach depresyjnych. Samotność, odrzucenie, brak perspektyw i celu w życiu, niemalże fizyczny ból codziennego zmagania się z samym sobą. Poranne wstawanie na siłę i nienawiść do swego odbicia w lustrze.
Traceni z dnia na dzień znajomi (
our friendship never died, but stranger ways that froze on highs), wizyty u konowała, po których delikwent wychodzi z kolejną porcją antydepresantów i z pustym portfelem. Wdziewana i ściągana coraz mniej wygodna maska silnej, łebskiej bizneswoman, swojskiego twardziela, atrakcyjnego menedżera, ojca rodziny, gwiazdy rocka.
Closer to dziewięć opowiedzianych tekstem i dźwiękiem historii, składających się na monolog zagubionego i przerażonego człowieka, który nie znalazł odpowiedzi na pytanie: JAK ŻYĆ?
A muzyka? Prosta, wręcz czasami ocierająca się o instrumentalny dyletantyzm. Bez udziwnień i zadęcia. Panowie wielkimi instrumentalistami nie byli i to słychać. A jednocześnie sporo w tej muzyce emocji. Jakby pod lodową skorupą żarzył się ogień. Niemożliwe. Jednak tak. Słuchając
Closer mam czasami odczucia dojmującego lodowatego zimna. Tysiące lodowych mini igiełek przewierca mnie na wylot. A po chwili – płomień. Minimalizm w grze (bo przecież nikt z tej czwórki z Manchesteru grać na jakimkolwiek instrumencie nie potrafił). Takie chociażby
Atrocity Exhibition oparte na prościutkim bicie
bębnów, ograniczonych do minimum partiach gitar ( toż to prawie prześlizgiwanie się po strunach) i leniwym, zbolałym głosie Curtisa.
Isolation – to już prawdziwy minimalizm. Powtarzane frazy refrenu na tle skromniutkiej instrumentalizacji. I to nieodparte wrażenie przytłoczenia i duszności.
I'm doing the best that I can
I'm ashamed of the things
I've been put through
I'm ashamed of the person I am
I jeszcze
A Means to an End, w którym melancholia i smutek znalazły apogeum. No i wyeksponowany bas Petera Hooka.
Jest mi ciężko pisać o
Closer, ponieważ nie da się tego albumu analizować bez korelacji z samobójczą śmiercią Iana Curtisa. Być może tragedia wrażliwego i co to dużo mówić bardzo chorego chłopaka zaważyła na postrzeganiu
Closer jako kasandrycznej przepowiedni i (co zabrzmi złośliwie) zespołowi pomogła, a jego samego ustawiła w szeregu tych nieszczęsnych „poetów przeklętych” i sprowadziła do pozycji „ikony” szeroko rozumianej popkultury. Curtis spalił się jak Feniks na popiół. Pytanie:
co artysta ujrzał za tymi drzwiami pozostanie nierozstrzygnięte.
Past:
Słuchając wówczas tej jesiennej, późnej nocy radiowej audycji, być może zastanawiałam się, czemu ten zespół jest uważany za fenomen. Muzyka przecież jest łopatologicznie prosta, wręcz niechlujnie zagrana. Jakaś taka bez polotu. Zimna i prymitywna. Ale jednak do
Closer od czasu do czasu wracam. Dla przestrogi. Terapia szokowa gwarantowana.
PS. O muzyce mało napisałam. Po prostu się nie da. Wybaczcie.