Czy ktoś pamięta jeszcze starą thrashową załogę o nazwie Forbidden? To dobrze, że jest ktoś taki, bo właśnie pojawił się następca, podążający prawie tą samą drogą co klasyczni już dziś Amerykanie. Niby ten gatunek bezpowrotnie wyginął a tu taka niespodzianka. Minęło kilka lat i okazało się, że powoli tuzy thrashowego grania powstają z martwych i z różnym skutkiem próbują swoich sił w nowej rzeczywistości. I tu kolejna niespodzianka, bo Altered Aeon, o którym właśnie w tym tekście będzie mowa, to wcale nie żaden weteran a raczej grupa względnie nowa. Mimo krótkiego stażu na scenie samej kapeli, udzielający się w niej muzycy stanowią nietuzinkową kamandę. Jeśli komuś cokolwiek mówią takie nazwy jak Theory in Practice, Mutant czy Azotic Reign to jesteśmy w domu. Jeśli nie, to czas odrobić lekcje. Powiem tylko, że wspominając te kapele mam na myśli doskonały technicznie death thrash, zagrany z jajem, agresją i czadem. Na debiutanckim krążku Altered Aeon, zatytułowanym "Dispiritism" jest nie inaczej. Tak wykopanej w kosmos thrashowej jazdy dawno już nie słyszałem. Ta płyta to cios w twarz dla wszystkich tych, którzy pochowali thrash metal razem z końcem ubiegłego stulecia, albo nawet jeszcze wcześniej.
Altered Aeon, znany wcześniej również jako Thrawn pokazuje, jak należy grać thrash w XXI wieku. Jest więc szybko, melodyjnie, brutalnie i technicznie zarazem. Zespół przede wszystkim kojarzy się ze wspomnianym już wcześniej Forbidden, szczególnie za sprawą riffów jak też wokaliz Kjella Anderssona, który warunkami głosowymi nie ustępuje wokaliście Forbiddena. Takie kawałki jak "The Resonance of Form in Transition" czy "Desensitizer" z powodzeniem mogłyby znaleźć się na "Forbidden Evil" sławnych amerykańskich thrashersów. Ale to nie koniec porównań. Altered Aeon czerpie również z twórczości innych tuzów trashowego łojenia, formacji Violence. Podobieństwa w szczególności opierają się na sekcji rytmicznej, która młóci nieprzeciętnie. Taktowce gniotą, werbel miażdży, a bas znakomicie uzupełnia brzmienie, mrucząc swoje pasaże w tle. Znajdzie się też kilka blastów tu i tam, które zamiatają pozostałe po muzycznym huraganie okruszki. Szwedzi jednak nie tylko klasyką stoją. Nowocześniejsza strona muzycznego medalu oscyluje wokół dokonań grupy Nevermore, szczególnie jeśli chodzi o niektóre harmonie wokalne i brzmienie w kwestii całościowej. Sam krążek jest natomiast zrealizowany wręcz perfekcyjnie, nie ma się do czego przyczepić. Jest klarowny a jednocześnie agresywny i dynamiczny, czyli taki jaki powinien być każdy metalowy album. O technice nie wspominam, w końcu na sam dźwięk nazwy Theory in Practice dostaję wypieków. Grupa ta jest czasem nazywana deathowym Liquid Tension Experiment i mniejsza z tym czy słusznie czy nie. Technikę chłopaki mają bajeczną. Solówki są ultramelodyjne a riffy tchną świeżością. Abstrahując jednak od poszczególnych składowych, całość wypada wręcz oszałamiająco dobrze. Jedyny minus to cover Kinga Diamonda zamykający wersję sklepową płyty, który jest pomysłem dość karkołomnym i powiem tylko że, wg mnie, kompletnie nie trafionym. A tak poza cała reszta tym to miód na uszy!