1. Sleep/Swim [0:50] 2. Green Grass of Tunnel [4:51] 3. We have a Map of the Piano [5:19] 4. Don’t Be Afraid, You Have Just Got Your Eyes Closed [5:43] 5. Behind Two Hills, A Swimmingpool [1:08] 6. K/Half Noise [8:41] 7. Now There’s That Fear Again [3:56] 8. Faraway Swimmingpool [2:55] 9. I Can’t Feel My Hand Any More, It’s Alright, Sleep Still [5:40] 10. Finally We Are No One [5:07] 11. The Land Between Solar Systems [11:58]
Całkowity czas: 56:13
skład:
Gunnar Örn;
Örvar Þóreyjarson Smárason;
Kristín Anna Valtýsdóttir;
Gyða Valtýsdóttir.
Może to wina atlantyckiego klimatu, może poczucia zamknięcia na niewielkiej przestrzeni, małej ilości światła, chłodu czy przesytu rybami. Nie wiem. Ale faktem jest, iż trudno nie rozpoznać wytworów charakterystycznego islandzkiego sposobu postrzegania świata. Pełnego wrażliwości i szczerości, a zarazem głęboko przesiąkniętego smutkiem i czającym się fatalizmem. Czy filmy takie jak 101 Reykiavik, czy ostatnio Noi Albinoi, mogłyby powstać gdzieś indziej?
Nie inaczej sprawa ma się z muzyką. Od dobrych kilku lat eksploruje się ów maleńki skrawek ziemi, co krok odnajdując interesujących i oryginalnych twórców. Jednym z owoców poszukiwań jest zespół Múm. Nazwa przywodzi na myśl Muminki i nie jest to tylko gra słów. Słysząc początkowe dźwięki ich drugiego albumu Finally We Are No One nie można powstrzymać się od delikatnego uśmiechu, który towarzyszy poczuciu spokoju i bezpieczeństwa. Niczym prosto z dziecięcych wspomnień witają nas cymbałki, dzwonki wygrywające prostą melodię, która po chwili staje się tłem dla kolejnych instrumentów: gitary, basu, różnorodnych brzmień klawiszy i wygenerowanej perkusji podejmującej z owymi cymbałkami dialog. Pojawiają się one, by z każdej możliwej strony ukazać te same dziecięce nutki z urokiem połączone w kołysankę dla dorosłych. Muminkowego obrazu dopełniają bliźniacze wokalistki, Gyda i Kristen, które swymi głosikami szepczą, mruczą, wolno wyśpiewując pojedyncze sylaby tekstu. Być może brzmią nieco infantylnie, są jednak idealnymi przewodniczkami do świata islandzkich fantazji.
Skąd więc tak wielki dysonans między sielankowym klimatem, a pesymistycznie brzmiącym tytułem płyty? Odpowiedź odnajdujemy w jej dalszej części. Im głębiej w nią wkraczamy, tym bardziej z nut wyziera skandynawski smutek. Te niewinne melodie zyskują drugie dno, które tworzą muzycy korzystając z akordeonu, kwartetu smyczkowego i niezwykle przestrzennie brzmiącej trąbki. Od strony kompozycyjnej różnice są minimalne, a jednak niespostrzeżenie zostajemy wyprowadzeni ze słońca we mgłę. Nasz uśmiech gaśnie, a jego miejsce zajmuje melancholia. Śpiew, który chwilę wcześniej był tak niewinny, teraz ma w sobie coś z szeptanej przepowiedni. Utwory stają się dłuższe, usypiające, a wraz z ostatnim zanurzamy się w głębie chłodnego oceanu.
O tym jak bardzo jest on niezwykły mogliśmy się już dwukrotnie przekonać oglądając Múm na koncertach w Polsce. To niezapomniane przeżycie - ci młodzi ludzie potrafią stworzyć ulotną i magiczną atmosferę, z powodzeniem przywołując nastrój swoich płyt. Udało im się znaleźć własny styl, który trudno porównywać nawet z muzyką innych islandzkich zespołów, a szukając natchnienia pracują nad nowymi utworami w tak sugestywnych miejscach jak morska latarnia. Można powiedzieć, że ich muzyka ma w sobie popowy pierwiastek, ale daleko mu do znaczenia, które wypracowały nasze rodzime gwiazdy. To melodie, które z łatwością wpadają w ucho. W moim na długo pozostaną będąc muzycznym tłem dla obrazów z dzieciństwa, huśtawek, karuzeli...