Ta płyta wzięła się nie wiadomo skąd, nie wiadomo gdzie, i w zasadzie do tej pory trudno uwierzyć w jej istnienie.
Bark Psychosis to jeden z tych bytów muzycznych, które zaistniały zupełnie niespodziewanie, przedstawiły światu album na miarę arcydzieła, po czym zamilkły... jak się wydawało – na zawsze. Hex, jedyny do tej pory regularny album zespołu, to jedna z najpiękniejszych płyt lat 90. – i bodaj najwspanialsze rozwinięcie tego kierunku myślenia o muzyce, który zapoczątkował Mark Hollis z przyjaciółmi (podobno to właśnie dla opisania muzyki zawartej na Hex wymyślono tak modny obecnie termin post-rock).. Hex jest niejako brakującym ogniwem pomiędzy późnymi płytami Talk Talk a współczesnymi wykonawcami tego nurtu – takimi jak np. No-Man, Mum czy Ecstasy of Saint Theresa. Gdy jednak zarówno Talk Talk, jak i No-Man czy Mum cieszą się u nas zasłużoną popularnością, o Bark Psychosis słyszeli tylko fanatycy. Trudno się dziwić – Hex jest płytą od dłuższego czasu niedostępną, a po jej nagraniu zespół przestał funkcjonować i przez długie lata nie było po nim żadnego śladu – nie licząc zestawów z wcześniejszymi nagraniami. Dlatego, gdy jesienią zeszłego roku w internecie zaczęły się pojawiać informacje o nowym albumie wydanym pod szyldem Bark Psychosis, nie byłem skłonny w nie wierzyć. Zwłaszcza, że termin wydania płyty – początkowo wyznaczony na sam początek 2004 – przesunięto w bliżej nieokreśloną przyszłość, a w Internecie pod nazwą /// Codename: Dustsucker zaczęły pojawiać się drum&bassowe fałszywki.
Tymczasem jest sierpień, /// Codename: Dustsucker jest z nami i od pierwszego dźwięku nie ma wątpliwości, że to Bark Psychosis. Mimo, że minęło dziesięć lat. Mimo, że tak naprawdę nie doszło do reaktywowania zespołu, a obecny Bark Psychosis to raczej solowy projekt Grahama Suttona. I mimo tego, że trudno przecież /// Codename Dustsucker nazwać kopią Hex. Brzmienie jest bardziej urozmaicone, mniej ascetyczne, jakby podnioślejsze... instrumentarium bogatsze, no i obok głosu Grahama Suttona pojawiają się kobiece wokale. Ale pozostaje to, co w muzyce Bark Psychosis było najistotniejsze: ta umiejętność tak oszczędnego dawkowania dźwięków, które w efekcie ostatecznym dają tak intensywną muzykę.
Jaka jest ta płyta? Łagodne, rozmyte, rozmazane dźwięki (kolejne przypomnienie, jak ważną inspiracją dla współczesnej muzyki był tak zwany nurt shoegazerowy), nieco nieobecny śpiew Suttona, wspaniale inkrustowane dźwiękami instrumentów dętych. Nagle - w połowie The Black Meat – zaskoczenie, zatrzymanie, po czym pojawia się długa partia trąbki, aby w końcu zgasnąć w syntezatorowym tle. Podobnie przełamana jest Miss Abuse – neurotyczna, klaustrofobiczna piosenka, ustępująca jeszcze bardziej klaustrofobicznej, obsesyjnie powtarzanej przez trzy minuty linii basu. I zaraz wracamy do łagodnego, rozmytego klimatu początku płyty – połączone ze sobą 400 Winters, krótki instrumentalny przerywnik Dr. Innocuous/Ketamoid i prześliczna, radosna i „powietrzna” piosenka Burning the City. Imponuje, jak wiele melodii muzycy wydobywają z instrumentów perkusyjnych (nie można pominąć milczeniem udziału Lee Harrisa – kiedyś Talk Talk, ostatnio zespół Beth Gibbons – ale i tak największe wrażenie robią fragmenty wygrane na wibrafonie przez Pete’a Beresforda).Kulminacją płyty są dla mnie fragmenty imponującego gitarowego zgiełku a la Laughing Stock. w Inqb8tr i Shapeshifting. I morze syntezatorowych świateł na koniec.
Ta płyta jest jak wczesny poranek wiosną... jeszcze w półśnie, jeszcze zamglona, a jednocześnie emanująca świeżością, rześkością i radością życia. Najbardziej oczekiwany album roku? Na pewno. Najpiękniejszy? Całkiem możliwe.