Sztuka i sztuczny, kunst i künstlich, art i artificial nieprzypadkowo mają wspólny rdzeń. Sztuka to swego rodzaju piękne oszustwo, gra, zręczna żonglerka konwencjami. Oczywiście bywały nurty kładące nacisk na szczerość i autentyzm – ale to również jest wszak pewną konwencją. Joe Strummer, robiący za sumienie punk-rocka, mógł sobie pozować na nastolatka z klasy robotniczej, ale w rzeczywistości był 25-letnim synem dyplomaty. Co oczywiście ani The Clash, ani nikomu innemu ujmy nie przynosi. Szczerze udawana szczerość to jest to.
Ludzie zawodowo lub hobbystycznie wytwarzający dźwięki (tzw. muzycy) często istotnie opanowali posługiwanie się stosownymi narzędziami (tzw. instrumentami). Punkowcy – ze względu na swoją konwencję właśnie - robili wrażenie, że nie umieją grać, ale często tak naprawdę umieli. Joy Division nie umieli, ale się nauczyli. The Cure nie umieli, ale potrafili sprytnie to ominąć. Dziewczyny z The Raincoats natomiast nie umiały i nie ukrywały tego - ani nie omijały. To też jest jakaś konwencja, ale na tyle oryginalna, że warto poświęcić kilka słów płycie, na której bujnie występuje.
Powstając jesienią 1977 roku, The Raincoats był zespołem mieszanym, Dopiero rok później ukonstytuował się czysto żeński skład, gdy do Giny Birch z Nottingham i Any da Silvy, poetki i lingwistki z Portugalii, dołączyły: Vicky Aspinall, skrzypaczka po Royal College of Music, oraz Palmolive, perkusistka z siostrzanego zespołu The Slits. Tenże skład nagrał debiutancki album, który ukazał się jesienią 1979 roku pod szyldem alternatywno-spółdzielczej wytwórni Rough Trade*.
Ta płyta nie jest ekstremalna, nie ucieka celowo w atonalne dźwiękowe prowokacje ani w dzikie kombinacje z melodyką czy rytmiką. Nie jest wrzaskliwa ani wściekle eksperymentalna. Jest też całkiem normalnie wyprodukowana. A mimo to jest niezwykła. Brzmi tak, jak gdyby chciała być normalną płytą rockową, tylko gdzieś w procesie stawania się coś ją rozjechało i skrzywiło. Jak to określiła Gina Birch: Ćwiczyłyśmy godzinami, ale w końcu i tak muzyka nam się rozpadała. Zawsze starałyśmy się grać trochę poza zasięgiem naszych możliwości. Muzyka i wokale na krążku pełne są chropawych nierówności i kantów. Przy czym same kompozycje nie uderzają wcale prymitywizmem – nie, są całkiem pomysłowe i ambitne. Przecież zawsze dałoby się muzykę uprościć do poziomu, na którym nawet totalny amator byłby w stanie ją wykonać; ewentualnie można uciec się do straszenia dźwiękiem – jako człowiek, który od lat posiada gitarę basową, nigdy nie nauczywszy się na niej grać, mogę stwierdzić, iż najłatwiej z instrumentu wydobyć odgłosy horroru. Jednakże The Raincoats nie uciekają się ani do jednego, ani do drugiego. Grają to, co chcą, a sprawą drugorzędną jest, czy umieją. Właśnie owa nieprofesjonalna niebanalność jest tym, co nieco zadziwia uszy słuchacza. Ale i zaciekawia – bo w końcu cóż to za atrakcja, słuchać takich muzyków, którzy umieją grać? To banał przecież.
W tej płycie jest jeszcze jedna dziwna rzecz. W ogóle nie pamięta się utworów z niej pochodzących i szanse na to, że będzie się je gwizdać w drodze na przystanek, są minimalne. Ale nawet nie pamiętając tej muzyki, doskonale zapamiętuje się, jaka ona jest.
* Od 1993 roku kolejne wydania płyty otwiera kawałek „Fairytale in the Supermarket”, który był pierwszym singlem grupy. Pierwotnie utwór ten nie był częścią albumu.