Saltillo. Nie mogę zacząć inaczej. Projekt Mentona III Matthewsa zapewnił mi przeżycie jednych z piękniejszych chwil, jakie muzyka współczesna w dwudziestym pierwszym stuleciu mogła zagwarantować komuś takiemu jak ja. Zarówno Ganglion jak i wyczekiwany po tak rewelacyjnym debiucie Monocyte to muzyka absolutnie bezkresna. Pozbawiona ograniczeń, niesłychanie emocjonalna i wręcz kosmiczna w swoim wymiarze. Wielowektorowe inspiracje, samodzielność i pełna dbałości o szczegóły perfekcja złożyły się na dzieła zdecydowanie porywające. Ale, kto chciał, to już o tym przeczytał. Również w tym serwisie.
Czemu zatem wspominam o Saltillo? Ano bo owo cudowne dziecko Matthewsa nie wzięło się znikąd. Wcześniej już bowiem powstawała muzyka, do której później solowy projekt Matthewsa nawiązywał. Sunday Munich, bo o nim mowa, jako wczesny i bardziej grupowy projekt sprawił, że opisywanie dokonań Saltillo bez przypomnienia o korzeniach jest pozbawione sensu. Krótko: bez Sunday Munich nie byłoby Saltillo. A skoro jesteśmy u podstaw, to teraz kilka słów na temat Vinculum. Drugiej płyty amerykańskiego w sumie to duetu, choć formalnie tak naprawdę tria. Gdyby ktoś się uparł, że to również dziecko Mentona III Matthewsa (akurat względem Sunday Munich występującego pod nickiem Avis) – nadużycia też by nie popełnił. Nie mówię, że wokaliści nie mieli wpływu na muzykę, ale muzyka, pomysł, w większości wykonanie to właśnie wspomniany wyżej multiinstrumentalista.
Muzycznie od sfery określonej na Ganglion ten album daleko nie odstaje. Owszem, mniej tu tych nieprawdopodobnie brzmiących partii skrzypiec, pewne rozwiązania są jednakowoż bardziej proste i mniej nachalne, ale jednak – to ta sama muzyka. Tkwiąca gdzieś w sercu zadrą triphopowych rozwiązań, racząca uszy emocjonalnym pośpiechem i wyuzdaniem. Rytmiczna, melodyjna i za sprawą kobiecych głosów – zupełnie hipnotyczna.
Celowo nie wyróżniam żadnego z nagrań. Słucha się bowiem tego albumu bardzo dobrze w całości. To niewątpliwa zaleta, w tym świecie, w którym rzeczywistość opisuje się hasłem: „nie mam czasu” tu czasu jest wystarczająco. Człowiek unika jak ognia przycisku next, nie chcąc utracić ani jednej nuty z tych szesnastu nagrań. Nawet floydowskie Wish You Were Here na koniec ma ten błysk szaleńca, jaki muzyce Matthewsa towarzyszy od pierwszego do ostatniego dźwięku. Wymowne, wysmakowane, poetyckie dzieło, o którym trudno zapomnieć już od pierwszego słuchania.