The Anabasis to muzyczny projekt powstały w 2009 roku z inicjatywy amerykańskiego multiinstrumentalisty i kompozytora Barry’ego Thompsona oraz pisarza (tu autora tekstów) George’a Andrade. Sama jego nazwa nawiązuje oczywiście do słynnego dzieła Ksenofonta Anabasis (znanego także jako Wyprawa Cyrusa), w którym ten opisał słynną wyprawę dziesięciu tysięcy greckich najemników. A to nie jedyne historyczne konotacje na Back From Being Gone. Cały, trwający prawie 80 minut, album ma bowiem charakter konceptu, w którym znajdziemy odniesienia do starożytnych cywilizacji – rzymskiej i egipskiej – a nawet do Wikingów (stąd tytuły trzech suit pomieszczonych na krążku: Rome, Vikings i Egypt). W krótszym Fly dotkniemy historii Ikara, zaś Carpe Diem nawiązuje do poezji Horacego. Zresztą, dobrym graficznym uzupełnieniem tegoż jest okładka albumu przygotowana przez Martina Kornicka pracującego już dla Neala Morse,a, Keitha Emersona, czy grupy Ajalon.
W samym projekcie maczało palce kilku muzyków ze świata progresywnego rocka. Najbardziej znany z nich to klawiszowiec Ray Okumoto (Spock’s Beard, K2, Ray Okumoto Band), ale jest tu jeszcze odpowiedzialny między innymi za produkcję basista Lee Abraham, dawniej związany z Galahad, i Karl Groom z Threshold, który w swoim Thin Ice Studio zarejestrował perkusję. Ponadto na albumie usłyszymy Fredrika "PelleK" Åsly’ego (Damnation Angels), Geralda “Mully” Mulligana (Lee Abraham Band), Gordona Tittswortha (Images Of Eden), Stefana Artwina (Relocator), Josha Sagera (Din Within), Christophera Jamesa Harrisona (Lee Abraham Band) i Bricka Williamsa (Hourglass). Summa summarum na Back From Being Gone prezentuje się aż czternastu muzyków, co musi przekładać się na muzyczne bogactwo.
I przekłada się. Ogrom nazwisk związanych z progresywnymi składami sugeruje styl z jakim mamy do czynienia. To oczywiście przedsięwzięcie mocno progresywne w swoim wyrazie, choć więcej tu grania w klimacie heavy prog, czy symphonic prog metal. Mogą zatem tu coś znaleźć dla siebie z jednej strony fani Iron Maiden, z drugiej zaś Spock’s Beard i Dream Theater. To album dobry i równy. Trzy najdłuższe kompozycje - Rome, Vikings i Egypt - imponują wielowątkowością pomysłów, bogatymi aranżacjami, udanymi partiami instrumentów klawiszowych i autentycznie świetnymi gitarowymi solówkami (!). Sporo w nich symfonicznego patosu podkreślanego dodatkowo takowym śpiewem. Nie ustępują im jednak w zupełności rzeczy drobniejsze. Dość powiedzieć, że Carpe Diem z ładną partią skrzypiec Briana Honga jest jednym z najlepszych fragmentów albumu, zaś niespełna 6 – minutowe Epiphany, niemalże progmetalowe, zaskakuje przez chwilę partiami… growlu. Ten ostatni niech was jednak nie zrazi, bo ogromną siłą tego krążka są bardzo udane, zapamiętywalne melodie.