Cykl letni odcinek X.
Opowiadanie o Americanie z pominięciem Człowieka W Czerni? Byłoby trudno. Z drugiej strony, wyróżnienie w bogatym dorobku Johnny’ego Casha jednej jedynej pozycji do zrecenzowania to ciężki kawałek chleba. Zwłaszcza że koncert w więzieniu w Folsom już doczekał się zrecenzowania – a skoro tak, to koncert w San Quentin możemy też pominąć: choć płyta to znakomita, w sumie powiela pomysł z „At Folsom Prison”. W takim razie – niech będzie „American Recordings”.
Na początku lat 90. Johnny Cash był w impasie. Niby był wykonawcą o statusie legendy, niby kolejni wykonawcy młodego pokolenia powoływali się na inspirację jego dokonaniami, ale… Columbia Records grzecznie mu podziękowała, a kilkuletni flirt z wytwórnią Mercury okazał się niewypałem. I wtedy do Casha zgłosił się z propozycją współpracy jeden z oddanych fanów, przy okazji – producent i właściciel niezależnej wytwórni płytowej. Co prawda Rick Rubin kojarzył się z płytami rapowymi bądź metalowymi, ale… Cash w sumie nie miał wyboru, a Rubin zapowiedział z góry: Po prostu graj, co i jak chcesz. Ja tylko to nagram. Johnny od zawsze uważał, że do jego głosu najbardziej pasuje oszczędne, stonowane, kameralne granie, zaproponował więc, że nagra płytę w salonie swojego domu, w pojedynkę, jedynie z akompaniamentem gitary akustycznej. Rubin od razu przyklasnął temu pomysłowi.
W ostatecznym rozrachunku płytę wzbogaciły dwa utwory nagrane na żywo – „The Man Who Couldn’t Cry” i „Tennessee Stud”. Ten ostatni – dość wesołkowaty, ciepły, radosny – odbiegał charakterem od reszty płyty (albo – jak kto woli – stanowił konieczny przerywnik, pozwalający nieco odetchnąć słuchaczowi). „American Recordings” wypełniła bowiem muzyka niezwykle melancholijna, smutna, chwilami wręcz przesycona bólem; stanowiąca niezwykłą skargę schorowanego, zmęczonego życiem, walczącego z coraz bardziej niedomagającym ciałem Casha. Dlaczego ja, Panie? Co ja takiego zrobiłem? – zwracał się do Boga słowami Krisa Kristoffersona. W podsuniętej przez Nicka Lowe’a (z którym to Cash był spowinowacony) „The Beast In Me” opowiadał o skrywanej wewnątrz bestii dawnych nałogów i uzależnień. Prosił o odkupienie, wręcz modlił się do Boga („A Cowboy’s Prayer-Oh, Bury Me Not). Zaproponował słuchaczowi swoją wersję pamiętnego „Bird On A Wire” Cohena, Glenn Danzig – wielki fan Casha – zaproponował premierową kompozycję „Thirteen” (niestety, przedstawioną w skróconej wersji), Tom Waits przyniósł „Down There By The Train”, do tego Cash zaproponował kilka premierowych kompozycji. Wszystkie były jednak utrzymane w podobnym, smutnym, melancholijnym klimacie, potęgowanym przez iście pogrzebowe, ponure akordy gitary akustycznej.
Płyta to świetna, choć wymaga specyficznego nastroju, wczucia się w jej klimat. W ciepłe, letnie dni – niełatwa w słuchaniu, zbyt przygnębiająca, malowana zbyt ciemnymi barwami. Za to na jesienne, deszczowe dni jak najbardziej pasuje. A jesień już powoli zaczyna wychylać swój łeb, choć na razie pola i lasy toną w dojrzałych barwach późnego lata. Are you ready for the country?