To czwarty album Shawna Mullinsa, a pierwszy dla dużej wytwórni płytowej. Nie będę ściemniał, że znam jego przeszłą twórczość na pamięć, że od pierwszego demo śledziłem z zapartym tchem jego karierę itepe. Nie. Shawn Mullins wpadł mi w głowę za sprawą jednego numeru, który swego czasu bardzo namiętnie puszczał Paweł Kostrzewa w "Trójkowym Expresie". To "Lullaby". Numer drugi na tej płycie. Łagodna, folkowa kompozycja, przełamana nowoczesnymi brzmieniami, samplami, beatami dziwacznymi... Do tego osobisty, bardzo ciekawy tekst. Wystarczyło, żebym zakupił album z młodym blondaskiem na okładce.
"Rdzeń Duszy" - dobra nazwa. Po tylu przesłuchaniach wciąż wydaje mi się, że nie znalazłbym lepszego określenia, lepiej pasującego do tekstów na tym albumie. Dylan końca XX wieku? Jasne, że przesada. Ale to ten klimat. W części piosenek tylko gitara i głos. W innych skład niemal klasycznie amerykański, z obowiązkowym Hammondem B-3. Jakby...The Band? Nieodległe skojarzenie. No i cover kompozycji Krisa Kristofersona "Sunday Mornin' Comin' Down" - jak wyznanie wiary ("jedna z pierwszych piosenek, które usłyszałem i które pokochałem" - pisze we wkładce Shawn). Większość piosenek opisana, choćby tylko miejsce powstania, czasami okoliczności towarzyszące powstaniu tej czy innej kompozycji... Pisałem o osobistych tekstach. Facet, jak wczesny Springsteen, fotograficznie wręcz portretuje zwyczajnych mieszkańców prowincjonalnej Ameryki. Oto Billy Jo McKay, który w swoje szesnaste urodziny postanawia wyrwać się ze swojego zapyziałego miasteczka bez szans. Oto kobieta, której życie obraca się wokół nudnych obowiązków domowych i ucieczek w marzenia - gdzieś w Zatoce Meksykańskiej. Oto włóczęga wyjęty niemalże z kart powieści Steinbecka, snujący leniwe rozważania o życiu w Tein Rocks, by za chwilę wyruszyć w dalszą drogę, gnany przez wewnętrzny pęd. Oto wspomnienie zmarłego przyjaciela ze szkoły. Oto dziewczyna, której życie wykrzywiło dzieciństwo spędzone wśród hollywoodzkich gwiazd. Oto Maria, która na łóżku do opalania w Kansas śni o ukochanym Miami. I tak dalej, portrety, czasami wspomnienia, wszystko jak kolejne wpisy do dziennika.
Nie jest to płyta progrockowa. Nie jest to nawet płyta rockowa. Folk, blues, odrobina elektroniki dla smaku. Doskonały śpiew i jeszcze lepsze teksty. Zespół,,który nie ma zamiaru zagłuszyć lidera, ale wspomaga go swoją klasą. Dylan & The Band? Niedaleko. Dodaj jeszcze Becka. Ale to chyba niesprawiedliwe, bo to jest osobny artysta. Moim zdaniem. Shawn Mullins. Polecam łaskawej uwadze słuchaczy.