Data wydania „Metamorphosis” budzi pewne nadzieje na nowy materiał tego młodego, a już kultowego zespołu rodem z Kalifornii. Niestety, muszę ostudzić zapał fanów. „Metamorphosis” jest reedycją debiutanckiego krążka z 1997 roku nazwanego po prostu Zero Hour, który wydany własnym sumptem szybciutko osiągnął status „out of print” i stał się kolekcjonerskim białym krukiem. Dobrze się zatem stało, iż Sensory uczyniło ten wspaniały materiał ogólnie dostępnym. Szczęśliwie muzycy jak i label nie poprzestali li tylko na zwykłym przedruku. Mamy tu nową szatę graficzna i przede wszystkim bonusowe utwory, których na próżno szukać na ultrarzadkim krążku sprzed sześciu lat (ojejku, jak ten czas leci:-).
Skupię się zatem na wyżej wymienionych trackach będących jak tu nie patrzeć nowymi dla odbiorcy. „Rebirth” i „Passage”, mimo, że są out-take’ami tamtej pamiętnej sesji nagraniowej w niczym nie ustępują pozostałemu materiałowi na płycie. „Rebirth” utrzymany w charakterystycznej dla Zero Hour, lekko rozmarzonej atmosferze jest kompozycją o porywającej melodyce i wspaniałych kontrastach dynamicznych. Śmiem twierdzić, iż rzeczony utwór jest perełką „Metamorphosis”. „A Passage” jest trackiem instrumentalnym, akustycznym, przywołującym na myśl solową EPkę gitarzysty Zero Hour Jasuna Tiptona „Night’s Pulse” wydaną trzy lata temu (niestety tez własnym sumptem). Ciekawym jest, iż materiał tam zawarty nie ma kompletnie nic wspólnego z metalem (sic!). Ostatnie dwa utwory zamykające płytę „Metamorphosis” to kolejne bonusy. Pierwszy stanowi demo wersję otwierającego album „Eyes Of Denial”. Należy tu szybciutko zaznaczyć, iż demo nie znaczy gorszy. Utwór ten dość wyraźnie różni się od znanego wcześniej tracku i kto wie czy ta właśnie alternatywna niejako wersja nie jest lepsza. Zamykającym album utworem jest instrumentalny „Jaded Eyes”. Określony również mianem „demo” stanowi świetne zwieńczenie całego materiału. To znakomicie brzmiący „progmetaler” nie pozostawiający cienia wątpliwości z zespołem jakiej klasy mamy do czynienia.
Pisząc powyższe słowa nagle złapałem się na tym, iż nie każdy może znać debiut Zero Hour Ba, nie każdy musi znać i sam zespół. Wypadałoby zatem nakreślić parę słów przybliżających muzykę na tym krążku jak i samą kapelę.
Trzonem Zero Hour są przesympatyczni bracia Tipton, basista Troy i wspomniany wcześniej nietuzinkowy gitarzysta Jasun. Postacią kreującą na równi z Tiptonami obraz zespołu jest charyzmatyczny wokalista Erik Rosvold, którego wokal śmiało kojarzy się z legendarnym Ronnie Dio. Należy także wspomnieć o rewelacyjnym perkusiście Mike’u Guy. To właśnie on wespół z Troyem są autorami genialnych łamańców rytmicznych stanowiących tak rozpoznawalną lokomotywę napędzającą Zero Hour. Na płycie odnajdziemy również nazwisko gościnnie występującego klawiszowca Matta Guillory znanego choćby z pierwszej odsłony Expolorer’s Club czy też niestety z jedynego albumu Dali’s Dilemma. Właściwie gra Matta jest podstawowym elementem różniącym album debiutancki od wydanego w 2001 roku „Towers Of Avarice”. Uzyskana dzięki keyboardom niesamowita przestrzeń „Metamorphosis” umyka niestety na prawie pozbawionej klawiszy, lekko klaustrofobicznej „dwójce” . „Towers Of Avarice” mimo, że podobny stylistycznie jest albumem dużo trudniejszym w odbiorze (patrz recenzja na Caladanie). Muzykę Zero Hour najprościej można określić jako techniczny, wielce klimatyczny progmetal gdzie tu i ówdzie można odnaleźć wpływy wczesnego Dream Theater i........... Meshugga:-) Moim zdaniem wizytówką zespołu jest pięcioczęściowa suita zatytułowana właśnie „Metamorphosis”. Piękno, melancholia, patetyczny nastrój i techniczna ekwilibrystyka – to jest właśnie Zero Hour!!! Nic zatem dziwnego, iż nazwa zespołu legitymującego się tylko dwoma albumami wymawiana jest przez fanów klasycznego progmetalu z bogobojnym szacunkiem:-)
Czekając na zupełnie nowy materiał, który ukaże się w przyszłym roku cieszmy się „Metamorphosis”. Ci, którzy znają debiut Zero Hour będą mieli okazję wspaniałego odświeżenia wczesnych poczynań ulubionego bandu natomiast początkujący słuchacze zapoznają się z muzyką, która obowiązkowo powinna znaleźć się na półce rasowego „progmetalurga”.