1. Behind tearstained ice: 2:15; 2. The nevershining stones: 6:25; 3. Dancer in the light: 5:31; 4. Lost realms: 8:28; 5. Battle of the seasons: 8:50; 6. A sinner`s confession: I) Dawn II) The child in the sun III) The man in the Moon IV) Dusk; 9:37; 7. See tomorrow shine: 5:13; 8. Through within to beyond: 6:50 9. River oblivion: 3:51
Całkowity czas: 59:08
skład:
Erik Ravn - klawisze, gitara i bas; Rune S. Brink - klawisze; Henrik Flyman - gitara; Morten Surensen - gary; Kristian "Krille" Andersen - wokal; Lorenzo Deho - gitara basowa
Palmę pierwszeństwa wśród kapel grających progresywny power-metal dzierży według mnie dzielnie Symphony X z charyzmatycznym i urzekającym możliwościami wokalnymi Russelem Allenem. Duńskie Wuthering Heights raczej pozycji lidera nie zagrozi, jednak jest to muzyka dobra i wartościowa.
"To travel for evermore" to taki właśnie, dosyć inteligentny i uprogresywniony power-metal. Daleko mu jednak na szczęście od kiczowatych wytworów Luca Turilli, daleko jednakże do maestrii Piątej Symfonii. Całkiem miłe, rozbudowane i fajnie skomponowane utwory nie wybijają się niczym szczególnym - płytka, paradoksalnie, dzięki temu jest dosyć równa. Nie mam przynajmniej powodu do narzekań, że o ile zespół zrobił coś dobrego w którymś z utworów, o tyle całość zawalił dokumentnie. Nie. Mamy tu dobrych instrumentalistów; gitarzyści młócą konkretnie, klawiszowiec również niczego sobie... Bębny walą jak oszalałe, co jest poniekąd standardem dla gatunku. Wokalista Krisitan Andersen śpiewa całkiem przyzwoicie, co ciekawe - w chórkach wspomaga go Finn Zierler (dla niewtajemniczonych - Beyond Twilight się kłania...) Dziewięć utworów, w sam raz na jazdę samochodem do pracy. Nie polecałbym tego raczej do słuchania w momencie, kiedy chcemy doznać olśnienia po raz kolejny. Ot, dobra, warsztatowa robota.
Nie ma sensu opisywać po kolei wszystkich utworów. Więkoszość z nich ma strukturę w rodzaju "Pan śpiewa szybko - instrumenty szybko za Panem", aczkolwiek są chwile wytchnienia, np. całkiem miłe, typowo balladowe fragmenty w trzecim na płycie "Dancer in the light" czy "The nevershining stones". W odróżnieniu od innych power-metalowych grajków chłopcy z Wuthering Heights nie boją się czasem użyć gitary, której do prądu się nie podłącza i potrafią nawet na niej grać bez rwania strun :) Krótko mówiąc, od patataj do patataj i od ballady do ballady. Ładne, zrównoważone, sympatyczne, jednym uchem wchodzi, drugim wychodzi. Po prostu mocna liga średnia. Teksty obracają się w tematyce heroic-pseudo-romantic-fantasy (właśnie stworzyłem nowy gatunek literacki, proszę, proszę, co te koniki w galopie robią z ludźmi :) Włoch Luca śpiewa o Szmaragdowym Mieczu; tu takich cukierków nie uświadczysz, ale na teksty w stylu Fisha też proszę się nie szykować.
Całe wydawnictwo broni się. Jest niezobowiązujące, sympatyczne, wesołe i zagrane z zaangażowaniem, acz nie przesadnym. Słyszy się, że muzycy znajdują się w tym co robią i bubli stworzyć raczej nie powinni (polecam zwłaszcza zwrócić uwagę na grających od czasu do czasu na klawiszach Ravna i Rune`a Brinka). Jednakowoż, ja bym tego nie kupił. Po prostu jeszcze jedna w miarę niezła płyta na półce, mam takich dużo. Moja rada? Jeśli Chcesz posłuchać dobrych, "uprogowionych" pieśni o romantycznych, wojujących z mrokiem rycerzach - poczekaj na nowe Symphony X lub w ostateczności Rhapsody. Zdecyduj się na coś - wybierz mistrzostwo albo kicz. Jak dla mnie, Wuthering Heights stoi gdzieś po środku. A nie lubię półśrodków.
Pięć. Pięć na dziesięć. Dobrze, mogłoby być lepiej, ale gorzej też. O cholera, półśrodek... ;)