Dla szwedzkiego kwartetu jest to trzeci już krążek, co raczej mało ambitnie przekazują nam w tytule. "Ehem, nagraliśmy trzeci album ale nie mamy dla niego tytułu więc nazwiemy go Trzeci. Co? Portishead ukradł nam nazwę (Third)? To może cyferką 3? Pantera, w 1997? Dobra, damy rzymską i nikt się nie kapnie." Kłania się niesławny polski zespół z Michałem W., który podobnie, choć cyfrą arabską nazwał trzecią płytę, a w kolejnych wykorzystywał numerały w tytułach. Ale koniec dygresji. Zespół składa się z czterech (czy już o tym wspomniałem?) Szwedów, którzy grają razem już od 1991 w różnych składach i pod różnymi nazwami. Jako "Psiarnia" grają od 1999, a trzeci krążek powstawał powoli od 2005.
Co mamy na talerzu? Melodyczny hard rock, może AOR, wchodzący czasami jedną nogą na poletko hair-metalu. Jakość nagrania nie pozostawia nic do zarzutu - gary i talerze trzymają się swoich ról i nie próbują nikogo zagłuszać, a wokal nigdy nie konfliktuje z resztą brzmienia.
Album nie ma typowego intro. Od razu dostajemy energiczny "My Own Sin", któremu tylko 20 sekund zajmuje dojście do głównego motywu. W tekście mamy naprawianie błędów, nowe życie, w dalszej części pasaż solowy raczej symboliczny. Po nim ciekawie rozpoczęty i zdominowany przez mocno podkręconą gitarę "Glass Jar". W cichych częściach aż czekamy kiedy przyjdzie nam poszumieć. Tekst o konfliktach w życiu, problemach z indywidualnością. Być może o zaborczej miłości, która nie pozwala się rozwinąć, dokonać własnych wyborów.
"Born A Winner" odróżnia się od reszty, głównie linią wokalu, która tu jest weselsza i jakby sama w sobie stanowi główny riff utworu, a gitara jest tylko mu podległa. W typowym miejscu (czyżbyśmy odkryli wzór?) odważniejsze solo, i już tylko z górki. Zaznaczmy, że piosenka ma bardzo atrakcyjny refren, co wyróżnia ją z albumu.
"Human Hologram" z kolei to już praktycznie metal, taki jak uprawia zespół Rage (np. ich "Soundchaser"), z tym że już w bridge wracamy do hardrockowych klimatów. Ścieżka bardzo radio-friendly, i ma typowy kończący mocny refren. Po nim prosty konstrukcyjnie "Dead And Gone", lżejszy gatunkowo i spokojniejszy, choć lirycznie niegrzeczny. Opowiada nam o postaci która odrzuca krytykę niemoralnego życia, i akcentuje zyski ponad nieisotnymi dla niej kwestiami rozpusty i wyzysku. "Not Welcome Here" może być power-balladą tego zbioru, co z pewnością potwierdza się w tempie. Mamy też dość melancholijny tekst, opowiadający o konfrontacji, może ostatecznej, potężnej istoty lub osoby z niegodnym tego zaszczytu przeciwnikiem. Doszukać się można nawet tu sądu po śmierci, odrzucającego kandydaturę do raju.
Kolejny jest "Blind", powracający do żwawszego metrum, nieco podobny do pierwszej ścieżki, ale praktycznie cały czas na przesterze. "One" zmyla ciężkim intro, po którym zmyla ponownie fragmentem tylko ze śpiewem i perkusją. Ale to tu jest przytulaniec krążka - "To me you're still number one" to wyznanie do byłej dziewczyny, którą podmiot liryczny nadal po cichu kocha. Niemniej jednak popsuł związek i okrutnie tego żałuje. I jak mamy inaczej zaliczyć ten utwór niż ballada do czułego obejmowania? W następnym "Other Way Around" riff jest jakby odwróconym riffem spod numeru piątego, mocno kontrastuje, gdyż głos jest drapieżny i agresywny, neguje opinie wszystkich dookoła, i choć marzy o miejscu ucieczki (z gongiem - może to w Japonii), opowiada nam o swojej walce z przeciwnościami. Doskonale pasuje solo, a koniec jest przejściem bohatera z agresji do świata marzeń.
Tu niektóre albumy się kończą, ale Szwedzi zostawili nam jeszcze 5 utworów. W bramce nr 10 mamy "In A Life", o kimś dobrze sytuowanym, żyjącym płytko i snobistycznie (ale i bez przyjaciół: "Your best friend is your laundry"). Jego życie jest niewiele warte - "But you'll never know just how life's got it wrong". W refrenie energiczny screaming, cały utwór trochę hairmetalowy. "Away From Me" nie wnosi wiele nowego, przypomina nieco pozycję 5, chociaż w klasyfikacji tempa jest raczej w czołówce. Ale za nim mamy najbardziej rozbudowany gitarowo w intrze "Undivided", którego to intra nie powstydził by się lubujący się w skomplikowanych aranżacjach Blind Guardian. A Hea pokazuje nam kolejną technikę śpiewania (nie liczymy przytłumionego elektronicznie), chociaż zdążył już przedstawić ich kilka. Przedostatni to kolejny radio-friendly, i banalnie zatytułowany "You And Me". Tekst równie banalny, o przyjaźni zamienionej przez wspólne przygody w coś większego. Bardzo melodyczne i bardzo krótkie solo na 2 gitary, nieco przedłużone pod zwrotką. A na koniec "Rain Must Fall", który wbrew pozorom nie jest coverem Queena. Jest za to balladą na 88 klawiszy. Ciekawi umieszczenie jej tutaj - mogłaby być swego rodzaju interludium w środku albumu. Niemniej jednak ma definitywnie charakter rockowy, choć fortepian pobrzmiewa spokojnie.
Podsumujmy: albumu można słuchać bez obawy o zanudzenie. "One" spełnia też wymagania przytulanki (ale już nie pościelówy). Chłopaki grają dobrze, a śpiewak sporo potrafi. Muzyka na poziomie, choć nie udaje się jej zrywać bielizny ani rozwierać szczęk. Za to generuje odruch tapowania stopą i okazjonalnie prowokuje do headbangu.
Ocena: 5 - album jakich wiele, poprawny. Choć jakość rzemiosła muzycznego znacznie wyżej.