Pochodzący z Pensylwanii zespól wydał w tym roku swój drugi, długo oczekiwany album. Pierwszy (podwójny zresztą) ukazał się dwa lata wcześniej (The Galilean Satellites nakładem Translation Loss Records). Nazwa zespołu pochodzi od satelity służącego do badania ruchu komet, a także od typu orbity. Zespół zaliczany jest do art-avant-metalu, co może nie do końca jest jasne, ale trafne. Od strony językowej dużo możemy się tu dowiedzieć na temat przeżyć i doznań wokalisty, który na co dzień jest… nauczycielem. Jak sam powiedział: „Po pierwszym roku mojej pracy, jestem przekonany, że państwo powinno nakazać rodzicom posiadanie psa, przez minimum trzy lata przed posiadaniem dziecka. To by ich nauczyło tej niezbędnej odrobiny zainteresowania o własne dziecko”
Od początku jest awangardowo i mocno. Psychodeliczny wokal, lekko wpadający w growling, zbuntowane gitary i nieprzewidywalna opętańcza perkusja. Po dwunastominutowym przygważdżającym nas Red In Tooth And Claw na chwilę robi się luźniej. Jednak jest to tylko przedsmak do trzyczęściowej mini suity Lift. Część pierwsza rozpoczyna się spokojnie i jakby ambientowo, potem jednak następuje kanonada dźwięków, wydobywanych z drżących i gorących instrumentów. Wszystko pięknie się uspokaja w części drugiej, gdzie spokojne pasaże dźwiękowe (wydobywane przez Michaela) przeplatają się z leniwie sączącymi się gitarami i perkusją. Część druga łagodnie przechodzi w trzecią i kiedy wydaje nam się, że już będzie spokojnie nagle ni stąd ni z owąd zaczyna ryczeć wokalista. Instrumenty przybierają na sile, przesterowany wokal i psychodeliczny krzyk. Brzmi to nieprawdopodobnie. Z jednej strony niby ściana dźwięku, z drugiej fantastyczny pokaz mocy, dobrych wzmacniaczy i rozpaczliwego wokalu. Wszystko dołujące, ale czytelne i klarowne.
Tytułowy Wake przypomina mi nasz rodzimy George Dorn Scream. Utrzymany w post-rockowycm klimacie z dodatkowymi hardcore’owymi partiami. O ile poprzedni album był metalowy, tan jest metalowy podwójnie. Kolejna długa, rozbudowana kompozycja, gdzie ciężki w odbiorze wokal, wspomagany jest przez dołujące gitary i nieprzewidywalną perkusję. Słuchając tego utworu, odnoszę wrażenie, że zespół postawił wysoko poprzeczkę nie tylko sobie, ale także wielu innym twórcom eksperymentalnej, post-rockowej ścieżki. To swoistego rodzaju benchmark dla innych artystów.
Temet Nosce po łacinie oznacza Know Thyself, czyli Poznaj samego siebie. Och, piętnastominutowa ambientowa suita pozwala na to od pierwszej do ostatniej minuty. Wystarczy wygodnie usiąść, zamknąć oczy i spojrzeć w głąb siebie. Spokojne gitarowe slajdy, gdzieniegdzie pojawiający się bas, czasem spokojna i skromna perkusja, jak w balladach MONO. Wielokrotne powtórzenia, odbicia echa, pulsacje, spokój i wyciszenie. Trochę Sigur Rós, trochę Briana Eno. Na dwie minuty przed końcem powraca perkusja, ale tylko po to by w bardzo skromny, jazzowy sposób przypomnieć o swoim istnieniu. Temet Nosce zgrabnie przeszedł w Monument. I tu się dopiero dzieje. Najpierw potężne, zwalające z nóg kopnięcie, niczym otrzeźwienie po rozmyślaniach nad sensem własnego istnienia, a potem sam monument się obrócił. Jest piękna gitara prowadząca, oszczędny bas i stanowcza, rozbudowana perkusja. A wokal? No cóż, powtarza jedną frazę podróżując między prawym kanałem a przodem, między lewym a tyłem, między środkiem a satelitą. Stonowany, wyciszony, chociaż krzyczący. W czwartej minucie powracamy do świata żywych i zaczyna nas przygniatać pięknie budowana ściana dźwięku. Trochę ISIS, trochę MONO, odrobina INDUKTI, trochę NIN. I po chwili znowu wyciszenie, akustyczne bębny, lekki bas, wokal zza kilku ścian. Ale mam wrażenie, że jeszcze przed końcem dźwięk nas dopije do podłogi i tak pozostaniemy. Nie zawiodłem się. Piękne dołujące, doomowe zakończenie albumu, gdzie każda nuta ma swój cel, swoje miejsce, zaś artyści po prostu odpływają we własnym monolitycznym, wciągającym rytmie. Hipnotyzujące granie, niespodziewane zakończenie, które pozostawię, jako niespodziankę.
Jeden dziesięciu najlepszych albumów mijającego właśnie roku. Bardzo, bardzo progresywny, nieprzewidywalny, zmysłowy, szaleńczy. Coś pięknego, coś nieznanego. Coś zdecydowanie wartego poznania. Ja już poznałem. Ja już pokochałem.