Nie sądzę żeby Lisę Gerrard trzeba było bliżej przedstawiać, ale dla porządku wspomnę, że razem z Brendanem Perrym tworzyła przed laty znakomity zespół Dead Can Dance. Po rozpadzie grupy, już jako artystka solowa, zajęła się między innymi komponowaniem muzyki do filmów. I właśnie o jednym z takich soundtracków będzie ta recenzja. Profil artrock.pl jest na tyle szeroki, że nie sądzę, aby było to coś niestosownego.
Film zatytułowany jest Whale Rider. Jego fabułę oparto na powieści nowozelandzkiego pisarza Witi Ihamaera, o tym samym tytule. Historia ta przesiąknięta jest atmosferą legendy Maorysów głoszącej, iż założyciel i przywódca plemienia przybył do wybrzeży Nowej Zelandii na grzbiecie wieloryba - jego następcy muszą więc czynić podobnie. Główna bohaterka opowieści - Pai, spełnia wszystkie warunki, aby przewodzić Maorysom, ale na przeszkodzie staje fakt, iż ... jest kobietą. Jej historia staje się podstawą do refleksji nad równością płci.
Cóż... kto zechce obejrzy film i pozna tę opowieść dokładniej. Muzyka Lisy Gerrard, choć jest ilustracją do wspomnianej historii, broni się i funkcjonuje także jako oddzielny byt.
Jak na soundtrack, płyta jest krótka. To nieco ponad 40 minut bardzo spokojnych – płynnie przenikających jedna w drugą – kompozycji. Przesiąknięte są maoryskim, etnicznym nastrojem (te dochodzące od czasu do czasu gdzieś z oddali plemienne okrzyki). Wielbiciele wokalu Lisy mogą poczuć się trochę zawiedzeni – na Whale Rider słyszymy tylko kilka krótkich i wyciszonych wokaliz w jej wykonaniu. Nie zapominajmy jednak, że słuchamy muzyki ilustracyjnej. Muzyki jesiennej - niebywale nastrojowej, bardzo sennej. Po prostu doskonałej na długie wieczory.
Lisa Gerrard nie zawahała się wykorzystać etnicznych brzmień (wyróżniają się zwłaszcza instrumenty perkusyjne). Na Whale Rider mnóstwo jest wyważonych, przestrzennych klawiszowych partii, a także mrocznych dźwięków instrumentów dętych. Na Biking Home pojawia się także gitara – ten utwór chyba najmocniej przypomina słuchaczom o tym, że był sobie kiedyś taki zespół, który nazywał się Dead Can Dance...
Warto zwrócić uwagę na nostalgiczny utwór Pai Theme. Subtelne brzmienie pianina, delikatna elektronika oraz skrzypce w tle oraz cichutka wokaliza w końcowej części. To jeden z ciekawszych fragmentów tej płyty. Urokliwe jest także ostatnie pięć minut krążka – kompozycja Go Forward. Bardzo wyeksponowany jest w niej (choć odczuć go można także w innych częściach albumu) „morski” klimat płyty. Zanurzamy się w dźwięki maoryskich bębnów, plemienne okrzyki (ma się wrażenie słuchania załogi jakiejś łodzi wiosłującej posłusznie za narzucanym przez bęben rytmem), głosy dziecka i głębokomorską ciszę. Ciszę, która na tej płycie także ma do odegrania ważną rolę.
Soundtrack do filmu Whale Rider, jak już napisałem, świetnie broni się jako samodzielny album. Niebywały klimat, spokój i harmonia jakie niosą ze sobą nuty składające się na tą płytę mogą uzależniać. To specyficzny krążek, którego z pewnością nie będzie się Wam chciało słuchać o każdej porze dnia i nocy. Ale na pewno będą takie chwile kiedy z przyjemnością do niego powrócicie.