W ciągu kilku lat pisania na Artrock.pl dorobiłam się grona sympatyków i przeciwników (zwłaszcza wśród progmetalowej braci). Ostatnio otrzymałam maila, w którym jeden z moich adwersarzy zarzucił mi brak umiejętności oceniania płyt z obszaru progressive metal. I tu cię mam mój drogi panie X: nadal twierdzę, że większość muzyki z tego obszaru najzwyczajniej jest nudna i przewidywalna jak jesienne opady deszczu, ale czasami zdarzają się tak zwane perełki.
Dziś na tapecie jedna z nich. John Macaluso & Union Radio - The Radio Waves Goodbye. Album, który dosłownie mnie powalił na kolana. Przy którym moje nadwątlone zaufanie co do możliwości wyciśnięcia z gatunku nowych ożywczych sił, wzrosło. Tylko, że to nie jest do końca pure progressive metal.
Pamiętacie projekt Guitar Zeus? Jak nie pamiętacie to napiszę, że był to projekt perkusisty Carmine Appice’a. Tak, perkusiści też mają swoje ambicje by nagrać płytę z tak zwanym wypasem. W przypadku Guitar Zeus otrzymaliśmy kilkanaście lepszych bądź słabszych hardrockowych kompozycji. Fajnie się tego słuchało, ale całość nie powalała.
Inaczej do tematu „mojego solowego albumu” podszedł pan John Macaluso (znany wszystkim miłośnikom progmetalowych brzmień z bębnienia w Ark, Riot, TNT, współpracy z Yngwie Malmsteenem i innymi tuzami, muzyk uczestniczył w nagraniu blisko 200 albumów). Tak, to chyba Macaluso jest liderem w kategorii „najbardziej zajęty i rozrywany perkusista na świecie”. Patrząc na listę płac oniemiałam: nie ma co śmietanka gatunku. Świetni wokaliści, powalający instrumentaliści. No i prawdziwy koncept album (treści oscylują wokół szeroko rozumianej relacji człowiek-Bóg, eschatologii, treści okultystycznych etc). Hm – z początku podeszłam do albumu z nieufnością. Wielokrotnie miałam już do czynienia z „wielkimi składami, obietnicami powalającej jakości i muzycznych emocji”, a dostawałam muzyczną wydmuszkę. Tym razem zaliczyłam szok. Po prostu poziom muzycznych emocji zawartych na The Radio Waves Goodbye spowodował we mnie przysłowiowy opad szczęki! Naprawdę – i piszę to ja, Agnieszka Lenczewska, która nudnego i wtórnego progmetalu wręcz nie cierpi! Za to uwielbiam zabawę konwencją, wyobraźnię muzyczną, świetne kompozycje i poczucie humoru pana Macaluso (ale o tym poniżej). Skompletowanie składu i praca nad The Radio Waves Goodbye zajęła Johnowi prawie dwa lata. Warto również wspomnieć, że album był nagrywany w 7 krajach świata. Rezultat jest naprawdę powalający. Materiał muzyczny na albumie można określić jednym zdaniem: „wszystko, co gra w duszy pana Macaluso”. A gra naprawdę wiele! Wydawać by się mogło, że konwencja „pakujemy wszystko, co lubimy do jednego wora” nie do końca się sprawdzi. A jednak – zażarło. Czegoż na The Radio Waves Goodbye nie ma? Tak naprawdę najmniej jest progmetalowch brzmień, za to znajdziemy bardzo wiele klasycznego grania w nowoczesnej oprawie. Tak – NOWOCZESNEJ. Bo jak inaczej nazwać skrzyżowanie jazz/fusion, klasycznego rocka, rocka psychodelicznego, Zappy (!!!), elementów artrockowych, metalu, klasycznego big-bandu oraz Floydów z okresu Zwierzątek i Ściany.
Zaczyna się tradycyjnie – mocnym, motorycznym, klasycznie progmetalowym Soul In Your Mind z gościnnym udziałem Jamesa LaBrie na wokalu. Bardzo przyzwoity opener ze świetną, agresywną partią wokalną „Serka”, ciekawymi klawiszami Kuprija, kapitalnym patentem perkusyjnym by Macaluso (te zwolnienia tempa i chyba nakładki perkusyjne) oraz naprawdę niezłą solówką gitarową autorstwa Alexa Rastopskina. Odjechany zupełnie w klimaty zgoła psychodeliczne (a nawet kojarzące się z Portishead) Mother Illusion z wokalem Mike Dimeo nie do końca mnie przekonał. Za to Prayer Pill – miód po prostu. Kolejny z utworów, w którym Macaluso pokazuje swój nietuzinkowy perkusyjny kunszt i mruga okiem do słuchacza. Tym razem nasz bohater nieco collinsuje (przecież te perkusyjne przejścia to In The Air Tonight), ale sam utwór jest po prostu rewelacyjny. Napisałam kilka zdań temu o wpływie Pink Floyd na naszego bohatera. W Dissolved słychać to od razu. Analogie do Animals. Proszę bardzo! Dodatkowo niezły psychodeliczny klimat generowany przez klawisze oraz naprawdę świetny śpiew Adriana Holtza z Ark. Floydowskie brzmienia słyszalne są również w Shimmering Grey – może za sprawą quasi gilmourowskiej solówki gitarowej autorstwa Marco Sfogli. A i jeszcze Floyda z okresu Ściany słychać w akustycznej partii gitar utworu Gates To Bridges (Is There Anybody Out There?).
Bardzo przyjemnym utworem jest długaśny, epicki T-34, czyli instrumentalny pojedynek pomiędzy Kuprijem a Macaluso. Cholera jasna te wirtuozerskie klawiszowo/fortepianowe pasaże naprawdę nie nudzą! A przecież za panem Kuprijem delikatnie rzecz ujmując, nie przepadam. Jest w tym utworze nieco proga, odrobina fusion, i klimatów emersonowatych (gdzieś z okolic Tarkus). A Marco Sfogli (tak ten gitarowy młodzian od Jamesa La Brie) odwala takie solo gitarowe, że aż skry lecą. I jeszcze ta przepiękna partia skrzypiec. Bardzo klasyczna. To co z tego, że T-34 to klawiszowy i gitarowy onanizm. Fajny jest i już! Ale to proszę Państwa nie wszystko. Żeby nie było tak klasycznie, rockowo i artrockowo Macaluso do tego stylistycznego worka dorzuca szczyptę zappowskiego poczucia humoru w Pretzel (będącym perkusyjnym solem, poprzedzonym dość ciekawym dialogiem pomiędzy perkusistą a jakąś dziewoją ) i przede wszystkim w The Six Foot Under Happy Man (skrzyżowanie klasycznego big-bandu z tal 40-tych ubiegłego stulecia, Louisa Armstronga oraz brzmień z okresu Sheik Jerbouti). Totalnie nie pasujący do całości utwór, ale cholernie wciągający i po prostu kapitalny (w dodatku dopełniony totalnie szalonym tekstem odnoszącym się wprost do serialu Six Feet Under). Acha i żeby było jeszcze ciekawiej w Yesterday I'll Understand elementy zeppelinowate (No Quarter znamy?) zostały wykorzystane z klasą, a śpiewający w tym utworze Don Chaffin wręcz imituje (z sukcesem) Roberta Planta tak, że z przyjemnością się tego słucha (proszę się uczyć panie Lenny Wolf). A gdzie klasyczny progmetal? Arkowe brzmienia słyszalne są w Staring "Pain”, Gates to Bridges oraz Things You Should Not Know. Zamykające album Away With Words jest klimatycznym dopełnieniem albumu i znakomicie uspokaja słuchacza, u którego można zdiagnozować podwyższone ciśnienie, tzw. gul w gardle oraz poczucie mrowienia.
Płytka została nagrana dla przyjemności. Sporo w niej odniesień do klasyki rocka, mrugania okiem do słuchacza. Dla mnie liczyła się jeszcze radocha muzyków z powstawania każdego dźwięku. Zapytacie Państwo, skąd ta wysoka ocena? Po prostu jakość, klasa utworów (nie ziewałam), radość grania (a nie odrabianie muzycznej pańszczyzny w projektach) są tak urokliwe, że nie mogłabym przejść obok tego albumu obojętnie. Udał się Johnowi Macaluso ten album. Po prostu mistrzostwo. Jedna z niewielu płyt sygnowana przez perkusistów, do której będę wracać z przyjemnością.
Jak to się mawia w marketingu: Zapoznając się z The Radio Waves Goodbye otrzymacie Państwo gwarancję światowej jakości, moc wzruszeń oraz inne nieopisane przez producenta wrażenia. Progmetalowy album roku! Bez dwóch zdań.