ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Zenit ─ Surrender w serwisie ArtRock.pl

Zenit — Surrender

 
wydawnictwo: SH Records 2006
 
1. Promenade (Part I - Om) (1:28)
2. Yin And Yang (10:47)
3. The City (4:25)
4. Devil’ Siesta (3:59)
5. The Cathedral (4:18)
6. New1c (12:43)
7. Promenade (Part II – On Stage) (4:30)
8. I Ching (6:31)
9. Promenade (Part III - Underground) (1:14)
10. Surrender (14:08)
 
Całkowity czas: 64:03
skład:
Lorenzo Sonognini - vocals, shouting, acoustic guitars, percussions / Luigi Biamino - electric, acoustic, semi-acoustic & virtual guitars / Ivo Bernasconi - keyboards, computers, lunches / Andy Thommen - bass, guitars, bass pedals, noises / Gigio Pedruzzi - drums, programming & re-programming / Guest musicians: Stefano Zaccagni - saxophone (5 & 6) / Mattia Santoro - cello (4) / Ursula Maggini – flute (6) / Mario Fontana - Calicantus Children’s Choir (10)
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,2
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 7, ocena: Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
 
 
Ocena: 4 Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
26.07.2007
(Recenzent)

Zenit — Surrender

Dobra. Nigdy nie ukrywałem, że lubię tzw. neoprogrocka. Mam słabość do szperania, poszukiwania i w końcu odkrywania jakichś czasami niewiele mówiących nazw zespołów uprawiających to neoprogresywne poletko. Czy już kogoś tym zniesmaczyłem? Spokojnie. Wiem, że odkrywanie w muzyce kompletnie wtórnej może mieć charakter mało ekscytujący i zazwyczaj kończy się niespełnieniem. Wszyscy chyba już dziś wiedzą, że rock progresywny wbrew swojej nazwie nie jest postępowy i poszukujący, a ja taką mało powalającą konstatacją kieruję się od lat i nie przeszkadza mi to w poznawaniu coraz to nowych dźwięków z tego mocno już wyeksploatowanego nurtu. Jedynym kryterium jest tylko to, czy dana muzyka mnie „bierze” czy nie. Tyle. Bez zbędnej filozofii.
Całkiem świeża, bo z ubiegłego roku, płyta zespołu Zenit okazała się niestety złym tropem w moich poszukiwaniach. Muzyka na niej zawarta obnaża wszystkie słabości stylu, o którym mowa była we wstępie. Postarajmy się jednak wprowadzić do tego tekstu jakiś porządek. Zacznijmy od zespołu.
Zenit to szwajcarska grupa, której początki sięgają 1998 roku. Jej płytowy debiut ukazał się w 2001 roku i zatytułowany był „Pravritti”. Nie miałem niestety (a może i „stety”) przyjemności poznania tego krążka. Zapoznałem się natomiast z drugim i zarazem ostatnim wydawnictwem zespołu zatytułowanym „Surrender” czego dowodem będą żale, które za moment tu wyleję. Zespół tworzy pięciu muzyków, z których przynajmniej jeden stał się swoistym (i zgubnym niestety dla mnie) wabikiem, dzięki któremu po tę płytę sięgnąłem. Andy Thommen - basista grupy – w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych był członkiem szwajcarskiej Clepsydry czyli wtórno-progresywnego (ależ neologizm mi wyszedł!!) helweckiego bandu, do którego z przyjemnością czasami wracam. Wraz z nią popełnił cztery sympatyczne albumy wpływając tym samym na bieg wydarzeń prowadzących wprost do tego tekstu. Warto przy tej okazji nadmienić, że perkusista zespołu Gigio Pedruzzi maczał palce w powstawaniu w 2000 roku bardzo solidnego albumu „Alya” także szwajcarskiej grupy Shakary. Zapowiadało się zatem pięknie. Zapowiadało…, trzeba tymczasem, trzymając się logiczności wywodu, powrócić do owych zapowiedzianych żalów (nie chcę nadużywać pojęcia „grzechów głównych”, gdyż w naszej dziwnej, społeczno – politycznej rzeczywistości religijne nawiązania w złym guście nie są chyba mile widziane).
Żal pierwszy: schematyzm. Płytę rozpoczyna tradycyjne, półtoraminutowe intro tu zatytułowane „Promenade (Part I – Om)” z tzw. odgłosami świata zewnętrznego (szum cieknącej wody i ludzkie kroki), kończy zaś wszystko aspirujący jak sądzę do roli opus magnum krążka – czternastominutowy, wielowątkowy i tytułowy długas „Surrender”. Znamy ten schemat? Chyba znalazłoby się kilka przykładów.
Żal drugi: dłużyzna. Album trwa 64 minuty. Zespół nie wykorzystał wprawdzie pojemności płytki i wzorem chociażby The Flower Kings nie dobił do „osiemdziesiątki”, nie zmienia to jednak postaci rzeczy, że całość zdecydowanie nuży i wydaje się rozwlekła.
Żal trzeci: wtórność. Szwajcarzy kompletnie nie mają pomysłu na stworzenie własnego, neoprogresywnego „ja”. Wokalista nie dysponuje oryginalnym i charakterystycznym głosem, gitarzysta – owszem – wygrywa kilka fajnych solówek zaś klawiszowiec wydobywa niekiedy ciekawe hammondowe  dźwięki ale wszystko to pozbawione jest „rozpoznawalnego znaku jakości”. W „The Cathedral” czy „I Ching” słyszymy charakterystyczny dla stylu aktorski śpiew przywołujący Gabriela z lat siedemdziesiątych bądź Fisha z następnej dekady. Żeby było ciekawiej – we wspomnianym „Surrender” dopada nas w pewnym momencie totalna „zrzynka” (rytmiczna i melodyjna) z klasycznego już marillionowego „Lords Of The Backstage”. Nawiązanie to ma jednak charakter zaiste toporny.
Żal czwarty i… ostatni: brak dobrych melodii. Już od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie prosta muzyczna zasada, która pokrótce brzmi tak: jeśli nie masz oryginalnego pomysłu na muzykę, przykryj ów feler (fakt, nie zawsze się uda!) fajną, zapamiętywalną melodią, chwytającą za gardło i ściskającą w dołku. Tu niestety tego nie mamy. Owszem, przy którymś przesłuchaniu pewne wątki wydają nam się swojskie i sympatyczne („Yin And Yang”, „Devil’ Siesta”, początek „Surrender”) ale przecież nie o to chodzi. Dobry temat powinno się czuć na kilometr.
Ok. Dość tych utyskiwań. Warto powiedzieć o tej płycie coś pozytywnego. Zdecydowanie najciekawiej robi się na tym krążku wtedy, gdy pojawiają się na nim saksofon, flet i wiolonczela. Lekki, jazzowy klimacik ożywia go nieco w stylistyce klasowego i inteligentnego The Tangent. Słodziutkich rodzynek w tym licho wypieczonym drożdżowym cieście jest jednak zbyt mało. Znajdujemy je tylko w 4, 5 i 6 utworze. Ostatni z nich „New1c” jest zresztą dla mnie najciekawszą kompozycją na tym przeciętnym albumie. Dramaturgii całej sytuacji dodaje jeszcze fakt, że za wszystkie wyróżnione przed chwilą instrumenty odpowiadają zaproszeni do studia goście. Szkoda, że dopuszczono ich do głosu w tak skromnym zakresie. Może na następnym albumie to szlachetniejsze granie przebije się przez sztampę i dominującą szarzyznę. Na dziś jest to płyta dla wielbicieli gatunku i to tych najbardziej zatwardziałych.
 
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.