Welcome My Intergalactic Crusader,
Śmiało wejdź w progi naszego kosmicznego muzycznego klubu. Dziś z okazji setnej recki jednego z recenzentów Artrock.pl, zapraszamy Cię do uczestnictwa w niesamowitej bibie, orgii muzyki, słów i dźwięków. Herzlich Willkommen! Nasze, jedyne w swoim rodzaju wielokolorowe i dziwno składnikowe drinki czekają na stołach i zaprowadzą cię w nowy wymiar, śliczne hostessy obsłużą cię w każdym obszarze (wypożyczone od Hugh H.), a Komandor Koenig służy pomocą w nawigacji.
Czas: 26.06.2007
Miejsce: Intergalactic Progmetyl Vibe Club Stacja Alfa
Hasło: Serek
Odzew: Boski Stefan
Strój: Cokolwiek świecącego
Pozdrowienia ze stacji Alfa
Perry i kompania
Głowa nadal mnie boli na wspomnienie tej balangi. Bo to była impreza co się zowie. Tak, Perry w zaproszeniu napisał prawdę. Girlsy od Heffnera przepiękne, drinki poszerzające świadomość, urodzinowy tort z peyotlem (a może to payload był), baloniki i kosmiczny pył. Gości co niemiara. Walili drzwiami i oknami, a nawet włazem. Przecież nie każdego dnia jest jubileusz. A kogo ja w Intergalactic Progmetyl Vibe Club nie spotkałem. Pojawili się panowie z LOŻY SZYDERCÓW (aczkolwiek Statler stał w bezpiecznej odległości 2 metrów od Farella), a nawet same gwiazdy z firmamentu prog/power/space/ rockowego. Dodatkowo Mistrz Yoda oraz bohaterowie Kosmos 1999 (Komandorze, jak miło i dobrze cię widzieć). Dwie długonogie divy ze spiczastymi uszami zaanonsowały zespół, czyli grupę Perry’ego Farrella. Ha – słyszałem kiedyś o tym panu. Szyk elegancji-Francji, ciekawy wokal, kiedyś grał w Uzależnionej Jane oraz Porno For Pyros. Jednym słowem Freak pełną gębą. No i szef objazdowego cyrku o nazwie Lollapalooza (Jego Ciemność Ozzy tylko wykorzystał pomysł objazdowej menażerii koncertowej, w której brakuje tylko człowieka-gumy, zapaśników, tancerek go-go i stada dinozaurów). Postaram się pokrótce opisać, com zapamiętał.
Cholera, fajnie grali na tej imprezie: Wish Upon A Dog Star – otwierający ten ciekawy set didżejski naprawdę zabrzmiało bardzo oldskulowo, posiadało groove oraz jakiś posmak The Cure (partia basu). Zapodałem drinka, dwa śliczne, długonogie i nagie kociaki owinęły się wokół mych stóp. Mrr… Klimaty dyskotekowe nieco zmieszane z brzmieniami Zeppelinów na gigantycznym speedzie (a może kacu). Ożeszkurwajapierdole! Yeah! I w dodatku te symfoniczne i jednocześnie „spejsowe” brzmienia. Niech się schowa Lucassen i inne „starsziptrupery”. Perry Farell to geniusz. Po prostu. Dochodząca ze sceny muzyka zachęciła do tańca – zarówno Only Love, Let's Celebrate, jak i następne Hard Life Easy bezpośrednio kojarzyć się z gorączką sobotniej nocy, genialnym Travoltą (posłuchajcie tych orkiestracji – teraz nikt nie gra takiego disco) oraz odrobiną papryczek chilli. Blask fleszy przełamał mrok, na jubileuszowej imprezie pojawił się Boski!. Tak, to z pewnością był On! Maestro z Eskilstuny zachwycił się muzyką. Powiedział, że słyszy w niektórych utworach konotacje do Disco Queen (ten vibe i flow) i poszedł w tany (Let’s Disco!). Fajnie sobie poczynali panowie Frusciante i Flea z RHCP. Odziani w kosmiczne skafandry, nie dali słuchaczowi czasu na wytchnienie. Hendrixowska solówka Fru, znakomity śpiew Farrella i gibające się na parkiecie laseczki. A sam utwór z pewnością byłby ozdobą Stadium Arcadium. Fajnie - panowie zrobili deal i Farell ma przebój. Ta muzyka to misz-masz brzmień. Wymyka się szufladkom: flirty z elektroniką, disco, gitarowe rockowe granie, elementy New Wave. Klimaty niemalże symfoniczne kontrastują z quasi punkową stylistyką, a nawet metalem rycerskim (czyli tak zwaną patatajnią). Widocznie można. Ktoś może odwrócić się zniesmaczony taką mieszanką. Mnie się podobało! Tylko, że z początku nie wiedziałem, że to koncept album z przesłaniem. Steven Wilson też nie wiedział: kosmiczne wojaże 34, sztuka, solucjoniści, ekologia? Czyżby Farrell miał ambicję zmieniania świata? Już wiem: Satellite Party to jawna kpina z pompatycznej i nadętej formy, jaką jest rock opera. Naprawdę! Mrugnięcie okiem do słuchacza wychowanego na Tommym. Kto załapie jego szczęście, a kto nie to frajer :) Nad tym całym pozornym bałaganem panował niepodzielnie Farrell. To jego projekt, jego wizja i jego muzyka. Zaśpiewał jak zwykle świetnie. Może nie wchodził w tak wysokie rejestry, jak to miało miejsce w przypadku Jane’s Addiction, ale wokal z pewnością był ozdobą tego przedsięwzięcia.
To muzyka ubarwiająca naszą egzystencję na tym łez padole. Jest oczywiście wpisana w stylistykę kiczu, tych świecących marynarek, girlsów z piórami, a Farrell świadomie przyjął pozę „lokalnego zapiewajły”. To naprawdę fajna, niezobowiązująca muzyka. Żadne to rewolucyjne nagrania, ani wysublimowana alternatywa. To w zasadzie dość proste kawałki, które urzekają chwytliwymi melodiami i niebanalną realizacją. I dlatego tak zachwyciły!. Pamiętam moment, kiedy zgasły światła, widoczne były tylko gwiazdy. Perry wyszedł na środek sceny. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki obok niego pojawiła się liczna bateria smyków, wiolonczel i innych symfonicznych gadżetów! Awesome – przepiękna ballada w dodatku ciekawie zorkiestrowana przez Harry’ego Gregsona Williamsa (faceta od ścieżki dźwiękowej „Opowieści z Narnii” czy też obydwu „Shreków”). Miód! Tak się robi orkiestrę panie Rubik. Smyków ciąg dalszy. Mr Sunshine – mógłby być ozdobą niejednego filmu o kosmicznym Agencie 007. Znakomite flow utworu, od czasu do czasu przełamane przez partię fletu oraz zagrywką fortepianową w stylu Liberace. A do tego kąśliwa solówka Nuno Bettencourta! Tak, tego Bettencourta z Extreme! Z jego Washburna leciały skry nie mniejsze, niż te generowane przez świetlne miecze. Ultra Payloaded Satellite Party znakomity kawałek nie tylko do tańczenia. Śpiewające w chórkach laseczki, mniam.
W tym kawałku pojawiła się też The Duchess, czyli Fergie z Black Eye Peas. Tak, wiem, że UPSP jest utworem o wybitnie stadionowej proweniencji. Po prostu idealny hymn na Euro! Let’s sing łewrybady "Partyyyyyyyyy! Satellite Partyyyyyyyyyy! Oooooooooo! Yeeahhh". Tak, naprawdę widziałem te tłumy na Stadionie Narodowym robiące meksykańską falę, lecące z przestrzeni kosmicznej konfetti i sędziego Collinę w marynarce od Versace. Nadal zniesmaczeni? Ej, przecież to zabawa. A że jest czasami obciachowo i zarazem psychodelicznie? Proszę bardzo: Pojawił się również Jim. Jim Morrison. Woman In The Window – czyli muzyczna nekrofilia. Bez sensu. Wizyta Króla Jaszczurów była zupełnie niepotrzebna. Aczkolwiek – miło cię widzieć w tak dobrym stanie Jim!
Jim! Jim! Kapitanie, gdzie mój statek? Dlaczego spadamy! Jiiiiiiiiiiiimmmmmmmmmmm! Moja głowa!
Żona spojrzała na mnie z wyrzutem. Znowu byłeś na spotkaniu fanatyków. Słuchaliście jakiś SX, DT, FW, CM i innego CPM-a. Śmieci byś wyniósł. Kota nakarmił. Samochód do warsztatu odstawił. Ziemniaki obrał. Muzyki dobrej posłuchał, a nie tego, jak mu tam Serka. No to posłuchałem.