Istnieje w amerykańskiej popkulturze takie zjawisko jak mit Południa. W skrócie – południowe stany ante bellum, piękne, bogate plantacje i posiadłości, śliczne i dumne southern belles w bogatych, zdobnych sukniach, eleganccy dżentelmeni, zamożni właściciele z obowiązkowym bujnym wąsem, wszystko bajecznie kolorowe i nieskazitelne. A że pod tym arkadyjskim obrazkiem kryło się coś zgoła innego, o tym ani słowa. Niewolnicy jeśli się już pojawią, to ewentualnie w roli eleganckich, wyfrakowanych służących albo doświadczonych życiem mentorów, a nawet jeśli coś złego się działo, to na zasadzie zaprzeszłych i potępianych błędów i wypaczeń. My też mamy taki swój arkadyjski mit – II Rzeczypospolitej, z Warszawą jako Paryżem Wschodu, eleganckimi restauracyjkami, kawiarniami, teatrami, artystyczną cyganerią, z dumnymi, ale honorowymi lwowskimi batiarami i praskimi apaszami. W nim też nie znajdzie się miejsca na zaułki tegoż Paryża Wschodu, gdzie nawet za dnia lepiej było się nie zapuszczać, czy na Poleszuków chodzących w wydłubanym z kory obuwiu; nikt nie wspomni nawet słowem o drastycznych nierównościach społecznych, które miały się zakończyć wyjątkowo tragicznie na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. A swoje miejsce w tym micie dwudziestolecia międzywojennego zajmuje rzecz jasna prowincja.
Dla mojego pokolenia „Janka” to serial wręcz przekultowy. Perypetie Janki, Julka, Orłów i Wilków śledzili wszyscy. Wchodzące w nastoletniość podlotki z naprasowanym na koszulkach Arnoldem lub Crockettem i Tubbsem zasiadali w niedzielny poranek przed TV na równi z koleżankami, zwłaszcza tymi zafascynowanymi końmi (tymi czworonożnymi rzecz jasna). Powracanie po latach do tego typu zjawisk zawsze jest obciążone sporym ryzykiem – ileż to młodocianych fascynacji zupełnie nie wytrzymało próby czasu, któż zliczy. Więc gdy po dwóch dekadach z kawałkiem telewizja przypomniała „Jankę”, zasiadałem przed telewizorem z nieco mieszanymi uczuciami. I takie pozostały już do końca. Bo z jednej strony dostaliśmy wręcz krystalicznie czysty obraz prowincjonalnej arkadii, gdzie się chodzi do Żyda-karczmarza na wódkę, ksiądz proboszcz jest nieskalaną oazą moralnej czystości i mądrości, wszyscy są przyjaźni i otwarci wobec obcych, stryjek-wynalazca buduje w szopie aeroplan, przejście samotnie nocą przez cmentarz urasta do poważnej próby charakteru, a wszystko jest czyste, piękne i lśniące – i trochę dziwnie się to ogląda, wiedząc, że prawdziwe życie w takiej prowincjonalnej osadzie wyglądało wtedy znacznie mniej idealnie. I że za dekadę, półtorej przez ten arkadyjski świat przetoczy się brutalny walec (szczególnie jeśli owa Arkadia miała pecha znaleźć się na południowo-wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej). A z drugiej strony, serial jako taki się broni i nadal pozostaje dobrze zrobioną opowiastką dla tej trochę młodszej młodzieży, głównie z uwagi na jeden element: postaci. Oczywiście, sporo tu typowo koturnowych osób w rodzaju gosposi, karczmarza, wiejskiego felczera itp. (choć należy oddać aktorom, że nadają tym dość schematycznie napisanym rolom sporo charakteru), ale cały ciężar filmu spoczął na barkach Janki i Julka – i chemii między nimi. Tego pojawiającego się po raz pierwszy specyficznego zauroczenia, którego nastoletni bohaterowie nie do końca jeszcze rozumieją, ale które wyczuwają. Dobre oddanie takiego specyficznego, niewinnego zauroczenia drugą osobą to jest wyzwanie – i wielka chwała dla Agnieszki Krukówny i Tadeusza Horvatha, że potrafili je świetnie zagrać. (tym bardziej że Horvath miał wtedy 14 lat!)
Muzyka, jaką dla potrzeb serialu napisał Andrzej Korzyński, była tak naprawdę fragmentem większej całości. Niektóre pojawiające się w serialu motywy muzyczne były już wykorzystane wcześniej, w „Klemensie i Klementynce” i „Urwisach z Doliny Młynów”. Tutaj jednak przedstawiono je w trochę innej formie – o ile wcześniej budżet był dość ograniczony, tak przy „Jance” - która powstawała wszak we współpracy z telewizją (jeszcze) zachodnioniemiecką – budżet był znacznie większy. I o ile wcześniej pewne rzeczy dorabiano za pomocą syntezatorów czy fortepianu elektrycznego, tak tutaj można było już pozwolić sobie na wykorzystanie pełnej orkiestry. Ponoć muzyka z „Janki” wypłynęła na nieoficjalnym CD jakoś około 2010 – ponoć, bo to jak z potworem z Loch Ness albo uczciwym politykiem, ktoś tam podobno na własne oczy widział. Kiedyś. Podobno. Ja w każdym razie natrafiłem jedynie na wzmianki, że takie coś było. A do tego archiwiści lubią czasem kasować stare taśmy do ponownego wykorzystania… Zresztą ponoć taki los omal nie spotkał wielu taśm z ilustracjami Korzyńskiego, sporo ratował w ostatniej chwili sam kompozytor. Nieocenione GAD Records dotarło do odpowiednich taśm, oczyściło nagrania cyfrowo i tak oto możemy się cieszyć CD z muzyką z „Janki”.
Dwadzieścia drobnych tematów zgrabnie powiązano w spójną suitę, utrzymaną w ciepłym, noworomantycznym nastroju (sam Korzyński powoływał się na inspiracje Mahlerem), przyjemnie, niespiesznie sobie płynącą przed siebie. Idealnie pasującą do bajkowej, arkadyjskiej wsi, w jakiej przyszło żyć bohaterom „Janki”. Nawet jeżeli zdarzają się tu fragmenty malowane trochę ciemniejszymi barwami („Cmentarz”), to w niczym nie naruszają ogólnego, pastelowego nastroju i klimatu całej suity. I dla wielu z tych, którym przyszło dorastać na przełomie lat 80. i 90., ta muzyka będzie przyjemną podróżą w dawno minione czasy, kiedy wszystko było jakoś prostsze, łatwiejsze i w ogóle fajniejsze. Zgodnie z ludzką naturą, kiedyś chciało się z tej bajkowej bańki wyjść, teraz z kolei chciałoby się tam wrócić… I ta muzyka na pewno dla wielu słuchaczy będzie bardzo urokliwą podróżą sentymentalną. A że momentami trochę przesłodzoną – cóż, taka już natura takich arkadyjskich fantazji...
(Aha, jakby kto pytał, to nasi zachodni sąsiedzi wydali kilka lat temu DVD z serialem. Można za niezbyt szalone pieniądze znaleźć na serwisach aukcyjnych.)